poniedziałek, 23 stycznia 2012

Czysta przyjemność


Poniedziałek. Od rana praca. W tzw. wolnym zawodzie wiele może zaskoczyć, nie zawsze więc o 8:00 wiem, co będę robić o 15:00 czy 19:00. A tu jeszcze trzeba zaległości „biurowe” uzupełnić, a tu zgrać wywiad na płytę dla gościa, a tu telefon – który wczoraj milczał –dzwoni co chwila. Trudno więc dziwić się, że wieczorem człowiek marzy o jedzonku, wygodnym fotelu, chilloutowej muzie (ewentualnie kolejnym odcinku „Na Wspólnej” lub „Dr House” ). Dlatego tym bardziej cieszy, gdy – wbrew zmęczeniu czy nawet wbrew logice – uda się czas wolny zagospodarować innymi przyjemnościami. Zwłaszcza niezaplanowanymi.

Poprzedni tydzień był cudowny. Pracy sporo, ale… Najpierw genialni „Bracia Karamazow” Teatru Provisorium – spektakl z wyższej półki (oczywiście oglądałam, nie grałam…). Potem mini-koncert Čači Vorba w Szerokiej i pieszczoty gardła w wydaniu pigwówki oraz sałatki z boczkiem i kurkami. Do tego „Sztukmistrz z Lublina” w wersji jednego aktora w świetnym wykonaniu Witka Dąbrowskiego, z bajglami na deser. I choć po spektaklu musiałam wrócić do pracy, to jednak taki kolejny kulturalny wieczór wyłącznie dla przyjemności, nie z zawodowego obowiązku, był nieoceniony. 

W piątek telefon:
- Aga, przyjdź do mnie, mąż ma nocną zmianę, córka u rodziców, będzie K. i coś dobrego…   
- Ale ja od rana w pracy, potem kupuję telewizor i jeszcze jakąś debatę na KUL-u prowadzę
- Daj spokój, piątkowy wieczór trzeba wykorzystać.
I ma rację M. Wieczór więc spędziłam śmiejąc się, plotkując, dyskutując, jedząc, pijąc, a w tym wszystkim towarzyszyła nam Adele występująca w Royal Albert Hall.

Piątek piątkiem, ale sobota w domu, i to w imieniny, nie jest najlepszym pomysłem. Szybkie telefony i wiadomości na fb i tak wyszło kino, w którym do rozwiązania zagadki prowadził Craig – Bond i „Dziewczyna z tatuażem”. Zamiast wykwintnie podanego w filmie łosia zjedliśmy sałatkę z łososiem, a potem kolejne puby, kolejni znajomi, którzy do nas dołączali, kolejne smaki podane na stół, kolejne toasty…
Niedziela spokojna. Skoro dzień wolny, a schabu kupionego trochę więcej, koniecznie obiad należy zjeść w miłym towarzystwie. I poleniuchować w towarzystwie też.

To był udany tydzień.
Nie piszę tego po to, aby się chwalić. Nie piszę też po to, by podkreślić, że nad Creamy czy Fashiony wolę teatr lub restaurację. Po prostu po raz kolejny stwierdzam, że czas spędzany w dobrym towarzystwie jest nieoceniony. Gdy dołożymy do tego ciekawe wydarzenie kulturalne lub rozrywkowe, stanie się bezcenny. A NAJLEPSZE są wyjścia niezaplanowane.

Kilka tygodni umawiałyśmy się z K. i E. do kina. I nie mogłyśmy znaleźć wspólnego terminu, wciąż coś wypadało. Kilka miesięcy wybierałam się na „Sztukmistrza…”, ale przeszkadzały w tym obowiązki, zmęczenie lub lenistwo. Gdy więc w środę Witek zaprosił na spektakl czwartkowy – bez wahania i z przyjemnością zaproszenie przyjęłam.
Poza tym zauważam, że im więcej robię w pracy, tym intensywniej mam ochotę odpoczywać i odreagowywać. A gdy weekend wolny i leniwy, tym bardziej leniwie do całotygodniowych obowiązków podchodzę.

Wiem, puenta tego tekstu nie jest ani zaskakująca, ani ambitna. Po prostu: nieplanowane spotkania w miłym gronie (i z dodatkowymi niespodziankami) mają na mnie pozytywny wpływ i to procentuje. Potrzeba tylko chęci, towarzystwa i pretekstu. Czego sobie i Wam życzę.

2 komentarze: