poniedziałek, 3 listopada 2014

Ruskie są tylko pierogi


Sklep z pamiątkami obok zwariowanej i wciąż budowanej bazyliki Sagrada Familia.
-Ruskie? – pyta mnie młody sprzedawca o brązowawym kolorze skóry, strzegący półek z kubkami, filiżankami, magnesami z symbolami Barcelony i kartami do gry ze zdjęciami budowli Gaudiego.
-No, I’m from Poland – odpowiadam z uśmiechem.
-Gawarit pa ruskij? – drąży młodzieniec.
-No, cause in Poland we don’t like Putin – upieram się przy angielskim. Choć może po rosyjsku lepiej bym się z nim dogadała.

Nie po raz pierwszy tych kilka dni temu ktoś wziął mnie za Rosjankę. Nie tak dawno na Cyprze wchodzę do sklepu, a ekspedientka wita mnie rosyjskim „Dzień dobry. W czym mogę pomóc?” Po angielsku odpowiadam „dziękuję, na razie się rozglądam”. Spacerując między półkami wybieram przyprawy, serwetki, mydełka… Idę do kasy, a tam inna kobieta po rosyjsku o coś mnie pyta. Zanim zdążę odpowiedzieć pierwsza ekspedientka uprzedza koleżankę, że ja nie jestem „ich”. –Nie mówię po rosyjsku, ale rozumiem. Jestem z Polski – dodaję, a one robią zaskoczoną minę.

Przez tydzień na Cyprze jeszcze wiele osób zwracało się do mnie po rosyjsku. Na początku źle się z tym czułam (a było to jeszcze przed agresją Putina wobec Ukrainy). Teraz mnie to nie zaskakuje, ale zwykle spieszę wyjaśniać, że jednak nie, Rosjanką nie jestem. Nie dlatego, że się wstydzę (Rosjanki i białe kozaczki...). W końcu Rosjanie – mimo wszystko – mają poważanie. Na Cyprze co druga willa nad morzem należy do Rosjanina. W Grecji rodziny rosyjskich oligarchów spędzają kilka zimowych miesięcy. Właściciele sklepów cieszą się, gdy Rosjanki lekką ręką płacą za futra (nawet w środku lata) i za biżuterię. W wielu restauracjach na południu Europy nie brakuje menu w języku rosyjskim, a ogłoszenia dotyczące sprzedaży i wynajmu domów na Lazurowym Wybrzeżu są po francusku, angielsku i rosyjsku.
Brak opalenizny, typ urody (choć blondynką nie jestem) i kozaki oraz ciepły płaszcz w marcu w Rzymie – tak, to może zmylić południowych Europejczyków.
-Przytakuj, że jesteś Rosjanką, oni tu wydają dużo kasy i cieszą się szacunkiem – radzi koleżanka. 

Cóż. Wkurza mnie czasem ta Polska, ale póki co mam zamiar się do niej przyznawać. 
Kilka dni temu podczas pobytu w Hiszpanii (wizyta studyjna zorganizowana przez Lokalną Grupę Działania Krasnystaw Plus, razem z trzydziestoma innymi osobami poznawaliśmy rozwiązania dotyczące organizacji szlaków Greenways) zachwyciła mnie pogoda (ponad 20 stopni Celsjusza), jedzenie (sałatki, jogurtowy deser, wino, oliwa, płaty ozora w sosie), drogi (bez dziur i kolein), zabytki Girony i Barcelony, wszechobecne współczesne rzeźby i ozdoby, otwarci ludzie, czystość i schludność Bilbao i Kraju Basków. Ale były i minusy – spóźniający się katalońscy kierowcy autobusu, bez inwencji twórczej, i do tego ciągłe „maniana”, bo komu by się spieszyło? I makaron zamiast zupy? ;) 
Tak, brakuje nam wiele do standardów europejskich (czystość toalet w hiszpańskich pociągach powinna budzić ze snu i zawstydzać szefów PKP), ale z drugiej strony Polak potrafi naprawić kran, wbić gwoździa, namówić hiszpańskiego sprzedawcę kawy na kieliszek wódki i… umyć zabrudzone schody w autobusie. Oraz zaciąć się w windzie miedzy trzecim a czwartym piętrem.

Lubię podróże. Inny klimat, jedzenie, ludzi, zwyczaje, krajobrazy. Ale lubię też wracać do domu: swojego łóżka, wytartych dżinsów i pracy.

Lubię rosyjską literaturę, opisy bezkresnych stepów, śpiewność języka Puszkina, swojskość i chłód z reportaży kołymskich Hugo-Badera i rosyjską wódkę. Ale uważam, że naszym obowiązkiem jest głośno mówić, że wschód Europy to nie jest jedność, że Polska to nie Rosja, że Putin nie cieszy się tu uznaniem.

PS Hmm. Chciałam napisać o pobycie w Hiszpanii, a wyszedł mi tekst o Rosji i patriotyzmie. Ale zdjęcia jednak z północno-wschodniej części Półwyspu Iberyjskiego.                 











niedziela, 12 października 2014

W kinie czy na filmie?


Jak zepsuć przyjemność oglądania filmu w kinie?

Przepisów może być kilka. Podaję przykład.

Umów się do kina z dwoma kolegami. Na ten sam seans. Najlepiej idź tuż po pracy, najlepiej w piątek, żeby odreagować tydzień roboty i stresu. Najlepiej na jakąś dobrą premierę, np. „Zaginiona dziewczyna” Davida Finchera, to będzie szansa na udane rozpoczęcie weekendu. A może koledzy skoczą najpierw na bilard? Żeby weekend poczuć już kilka minut po 16.00? Tak, to dobry pomysł, ale ty jeszcze popracuj, przed 17.30 w piątek wyjść z firmy to lekka przesada. 

Umawiacie się w kinie. Seans powinien się zacząć, ich jeszcze nie ma. Ale od czego długie reklamy. Telefon. W końcu jesteś życzliwa, sama proponujesz, że kupisz im bilety, żeby nie stali w kolejce. Dobre miejsca wybrane. Stoisz i czekasz. Biegną. Zdążyli. Seans rozpoczyna się za kilka minut.
-A może jeszcze kupimy sobie popcorn, co? – rzuca jeden z nich.
OK, niech kupują jedzenie, w końcu film trwa ponad dwie godziny. A ty masz i tak resztkę kanapki, migdały i banana w torbie. Dajesz im bilety, mówisz, że wasze miejsca są w rzędzie jedenastym i idziesz do sali, bo lubisz oglądać zwiastuny.
Sadowisz się w fotelu. OK. Zwiastuny. Pierwszy. „Chłopaki jeszcze w kolejce? Hmm” – myślisz. Drugi zwiastun. „Chyba nie jedzą tego popcornu w hallu?”. Zaczyna się film. Sięgam po wyciszoną komórkę.  Połączenie nieodebrane.  Wybieram numer.
-No gdzie jesteś? – pyta.
-Jak to gdzie? Oglądam film. Gdzie jesteście?
-W rzędzie jedenastym. Jeszcze są reklamy.
-Nie, już się zaczyna film.
-Ej, no nie żartuj.
W tym czasie odwracam głowę i przepraszając upewniam się u sąsiadów co do tytułu filmu, którego projekcja właśnie startuje.
-To ja jestem we właściwej sali. Numer trzy. Rząd jedenasty.
-Ups, a my jesteśmy w dwójce…

Po chwili spokój amerykańskiego miasta przerywa dwóch przystojniaków dziarsko wpinających się po schodach sali numer trzy. Na szczęście Ben Affleck wciąż ma kamienną twarz. W przeciwieństwie do mnie. Ale dobrze, że jest ciemno. Koledzy sadowią się obok, aktorskim szeptem żartując z pomyłki. W powietrzu roznosi się zapach przyniesionego przez nich popcornu. I wypitego alkoholu. No tak – myślę – godzinka bilardu, czyli jeden opijał przegraną, a drugi zwycięstwo. Zrozumiałe. 

Po kilku minutach mam upragniony spokój i mogę „wejść” w historię przedstawioną przez Finchera. Zabił ją czy nie? To pytanie nie dręczy mnie długo i bynajmniej nie przez odpowiedź zaserwowaną na ekranie. Na mojej nodze ląduje czyjaś gorąca dłoń.
–Błagam, to nie jest komedia romantyczna – szepczę do ucha sąsiadowi, grzecznie odkładając jego rękę na jego nogę.
Po chwili to samo. I za kilka minut znowu. I znowu.
-Jeszcze raz położysz mi rękę na udzie, a spotka Cię to, co bohatera filmu! – syczę mu do ucha.  
Wytrzymał kilkanaście minut.
Tym razem próbuję być delikatna:
-Proszę, nie mogę się skupić, chcę spokojnie obejrzeć film. Wczuć się. Pozwolić sobie na emocje dotyczące tylko tego, co na ekranie, a nie tego, co w kinie. Proszę cię.
Okazuje się, że język polski nie jest naszym wspólnym językiem. Że mówienie i rozumienie po polsku niekoniecznie idą w parze.
-Bo zaraz się przesiądę – ostrzegam.

Zmiana akcji na ekranie. I zmiana akcji w kinie. Drugi z kolegów stwierdza, że musi iść do toalety.
Gdy bohater grany przez Afflecka niefortunnie wypada w mediach, gdy okazuje się, że „Zaginiona dziewczyna” to także film o roli mediów i ich sile w kreowaniu rzeczywistości oraz manipulowaniu widzem, zdaję sobie sprawę, że kolega z toalety jeszcze nie wrócił. Szepczę więc do Numeru Jeden, że Numer Dwa powinien wrócić dawno temu… Ten sięga po telefon. SMS: „Nie wziąłem biletu, nie chcą mnie wpuścić. Idę do sklepu.” –No pięknie. Napisz, że wyjdziesz po niego z biletem – szepczę. Numer Jeden SMS-uje i wychodzi z sali. Po kilku minutach wracają. Ustępuję miejsca w przejściu. 

Znowu próbuję skupić się na oglądaniu seansu. „To kto w końcu jest tu zły?” – myślę w kontekście zmieniającej się akcji. „Ciekawie pokazane relacje w związku. Zderzenie marzeń z rzeczywistością. I kobiety jako skomplikowane istoty.” Nie nadążam analizować tego, co zobaczyłam, bo na ekranie sprawy znowu się gmatwają. „O kurczę, to niezła scena!” Moje niedowierzanie przerywa szturchnięcie, skutecznie zamykając mi otwarte ze zdumienia usta. Mam ochotę kląć. Ale przecież nie zrobię tego dwudziestu innym osobom w kinie.
Po chwili kolega Numer Jeden idzie w ślady Numeru Dwa – też musi opróżnić pęcherz. W odróżnieniu od poprzedniego szybko wraca.

Film dobiega końca. Finał daje do myślenia. Choć pewnie gdybym była scenarzystą, wybrałabym inną opcję, tzn. on by… Nie, nie będę tu spoilerować.
Napisy końcowe. Wychodzimy.
-Beznadziejny film – śmieje się Numer Dwa.
-To miał być dobry film? Ch... był! – mówi Numer Jeden.
-Wiedziałem, że tak się kończy.
-Nic tam się nie działo.

Znowu z niedowierzaniem słucham kolegów. I tłumię złość. No bo jakże? Akcja zmieniała się kilkakrotnie. Kilka razy trzeba było weryfikować swoje myślenie dotyczące tego, kto tu dobry, a kto zły. I ciekawi bohaterowie, różnorodni. I sporo - jak na dramat - dowcipu.
-Nie dziwię się, że dla was to był kiepski film. Skoro spóźniliście się na seans, nie weszliście właściwie w klimat, ciapaliście popcorn (którym nawet mnie nie poczęstowaliście!), byliście pod wpływem alkoholu („-Jedno piwo i ze trzy kieliszki, nie przesadzaj…”), wychodziliście na siku, przeszkadzaliście mi… – warczę na nich.     
-Przepraszamy, że zepsuliśmy ci seans. Ale to był naprawdę ch… film.
-Dlaczego? – dopytuję.
-Bo był ch… - słyszę.
-Argumenty! – domagam się.
-Po prostu nudny.
-Domyślałeś się, że [tu pomijam szczezgóły, żeby nie było spoileru]? - pytam.
-Nie, ale…
-A że ona… [tu kolejny przykład]?
-Nie, ale…
-A ten kawałek [znowu] nie zaskoczył cię?
-Nie. A poza tym co to za beznadziejne zakończenie?
 W tym momencie nerwy były bliskie eksplozji. I nagle do moich uszu dotarło:
-To co, zapraszamy cię na kawę.
Zatkało mnie. Grzecznie odmówiłam. Zrozumiałam, że potrzebuję wódki, a nie kawy.
*****
To oczywiście przykład historii, która może ci się zdarzyć, gdy wybierzesz się do kina.
Zakończę, jak Patryk Vega po „Służbach specjalnych”: wszelkie podobieństwo do postaci czy wydarzeń może być tylko przypadkowe.
   
      



   

piątek, 1 sierpnia 2014

Gdzie jest zasięg?

2012 rok
Agata, polonistka,  zapytała dziś na FB, czy ktoś oprócz niej lubi swoją pracę. Odpowiadam: tak, uwielbiam swoją pracę. Za wiele rzeczy, ale przede wszystkich za możliwość poznawania fantastycznych ludzi z pasją. I za kolegów po fachu. I za kawy w pracy, za obiady, za dyskusje, za żarty...

Zamiast elaboratu, tym razem (wybaczcie, idę na łatwiznę) przypominam radiowe historyjki. Większość z ostatnich miesięcy. Jedna - zasłyszana.

***
Telefon od słuchaczki, poza anteną.
- Dziękuję za telefon, pani Barbaro. A skąd pani do nas dzwoni?
- Jak to skąd?? - mówi zdumiona słuchaczka. - Z kuchni!

*** 
Niedzielna audycja filmowa na żywo. Mówię o dwudziestoleciu "Króla Lwa".
-Przed nami nagrodzona Oscarem piosenka... Johna Lennona.
I słychać "Can you feel the love tonight..."Eltona Johna.

***
W pracy wszyscy zabiegani, ale przerwa na kawę - rzecz święta.

Szykuję dwa kubki. Jeden dla mnie, drugi dla kolegi.
-J., skocz po mleko do lodówki, proszę.
-Nie mogę.... Czytam artykuł. O sobie.

***
Dzwonię do wydawcy, informując o zrobieniu "dźwięku". 
W: -Teraz robię się zły, bo materiałów wychodzi mi za dużo.
A: -Na pocieszenie powiem, że dźwięk jest naprawdę ładny.
W: -A co mnie to obchodzi. Rozliczany jestem z liczby, nie z urody. Dzięki Bogu... - dodaje przeczesując dłonią włosy.

***
Studio. Audycja na żywo. Mówię, piszę, montuję, sprawdzam, notuję...
Nagle realizator z powagą w głosie przemawia przez interkom: -Twoja kawa stygnie jak po dobrym seksie, więc daj jej szansę...

***
Koleżanka pyta:
-Masz przy sobie perfumy?
-No pewnie.
-Pożyczysz odrobinę?
-Oczywiście - odpowiadam, z dumą wyciągając moje ulubione 'anielsko-diabelskie' Givenchy.
-Dziękuję.
I patrzę, jak perfumami jest skrapiana chusteczka, którą potem Koleżanka... dezynfekuje sprzęt do nagrań.

-Sygnał jest tylko tu, na czajniku -
powiedział Grześ. Radio w plenerze.
***
Audycja dla dzieci. Na żywo.
W studiu dzieciaki w wieku 9-11 lat, uczestnicy warsztatów międzykulturowych, których celem było poznanie kilku krajów i zauważenie różnic między Europą Zachodnią a krajami Trzeciego Świata.
Po rozmowie o Hiszpanii, Kongo i Tanzanii czas na Niemcy.
- Co się je w Niemczech? - pytam.
- Kiełbaski - odpowiadają dzieci.
- I pije się piwo - dopowiada chłopak.
- Oj, ale o tym nie mówimy, bo to napój tylko dla osób dorosłych - próbuję ratować sytuację. - Co warto powiedzieć o Niemcach? - dopytuję.
- Jeżdżą volkswagenami - mówi dziewczynka.
- Co jeszcze? - szybko dopytuję, żeby nikt nie zwrócił uwagi na tę kryptoreklamę.
- Ja powiem, ja - szepcze inna dziewczynka podnosząc rękę do góry.
- Proszę bardzo - wskazuję na nią z ulgą, że może coś mądrego wreszcie padnie.
- Ja umiem parę słów po niemiecku - dodaje dziewczynka.
- Tak? a jakie? - dopytuję.
- Hande hoch! - rzuca uśmiechnięte dziewczę.



***
Niedziela. W pracy.
-Jeeeść! - jęczy M.
-Nie wytrzymasz do 14.00? - pytam zerkając na zegarek i planując obiad.
-Wytrzymam - odpowiada M. - Ale najpierw muszę coś zjeść.

***
Rozmowa na antenie na żywo. Koleżanka z redakcji serdecznością próbuje odstresować spiętą rozmówczynię i ułatwić jej mówienie.
Gdy tamta próbuje coś wyjaśnić: -....podaję przykład z głowy.
Redaktorka potakując uprzejmie dopowiada: - Z głowy, czyli z niczego.

*****

Parę lat temu koleżanka poszła do jednego z najlepszych lubelskich liceów. Pytała maturzystów o wybór studiów, o to, kim chcą być w przyszłości.
- Nie wiem.... - krzywi się jeden z licealistów. - Mam słabe stopnie, dwóje i tróje, nie wiem, co będę robił.
- Żadnych pomysłów? - do mikrofonu podpytuje Kasia.
- Ewentualnie jeden: zostanę dziennikarzem. Bo w tym zawodzie nie trzeba nic umieć. W końcu się tylko zadaje pytania...

*****