wtorek, 19 listopada 2019

W Lublinie nic się nie dzieje?

-Tak jeżdżę codziennie, bo co mam robić? – opowiada mi kierowca Bolta w drodze do pracy. -Dzieci odchowane, na studiach, syn wyjechał z miasta, żona ma swoje sprawy, a ja dorabiam to tu, to tam. I wie pani, tu już nie chodzi o pieniądze, ale żebym się nie nudził.

Przytakuję. W końcu w życiu ważne jest też, żeby być użytecznym i nie siedzieć w czterech ścianach.
-Wyszedłbym czasem gdzieś na miasto, ale pić z kolegami to mi się za bardzo nie chce, bo za stary jestem – dodaje kierowca, a ja się uśmiecham. -No i nie ma co robić, bo w Lublinie nic się nie dzieje.

I tu mnie zmroziło.

Gdy słyszę, że „w Lublinie nic się nie dzieje”, to mam ochotę wziąć mówiącą to osobę za rękę i zaprowadzić na pierwszą z brzegu wystawę w galerii, na koncert czy na spotkanie autorskie. Ewentualnie wepchnąć do basenu.

Fot. Iwona Burdzanowska/FB
Właśnie. Kiedy ostatnio byłeś w kinie? W teatrze lub filharmonii? Na wystawie? Debacie? Spotkaniu z pisarzem lub aktorem? O warsztatach nie wspomnę. Jeśli narzekasz na „brak czasu”, bo praca czy rodzina – rozumiem. Naprawdę. Sama pracuję w weekendy, a od dwóch miesięcy ciągnie się za mną remont, więc ukulturalnianie się mam nieco utrudnione. Jeśli mówisz, że teatr ci się nie podoba, książek nie czytasz, wieczorem nie masz z kim zostawić dzieci albo nie masz w co się ubrać – rozumiem. Ale nie mów, że w Lublinie nic się nie dzieje. Jeśli  nie interesuje cię kultura, to są mecze, jakieś wykłady rozwojowe, warsztaty… Stoją baseny, korty tenisowe, nawet na rolkach można jeździć, pomorsować w Zalewie Zemborzyckim, a w ostateczności pobiegać (ponoć to lepsze, niż narzekanie że znowu maraton zablokował pół miasta, nie wiem, nie sprawdzałam i raczej nie będę :). Tylko nie mów, że w Lublinie nic się nie dzieje, że nie ma co robić…

Nie jestem przykładem osoby najaktywniejszej. W niedzielę – gdy już wrócę z pracy, najchętniej bym nie wychodziła z domu, tylko jadła, sączyła winko i czytała, z przerwą na drzemkę. Jednak gdy za rzadko wychodzę na zwłaszcza kulturalne wydarzenia, to mam poczucie, że marnuję czas. Jestem w tej uprzywilejowanej sytuacji, że z powodu radiowej pracy muszę, a raczej powinnam bywać tu i tam. Są tego minusy: wpadam z mikrofonem, zapytam o to i o tamto, a potem wracam do redakcji, bo muszę zmontować materiał i nie zostaję do końca koncertu czy wernisażu. Są sytuacje, gdy prowadzę dany koncert, więc nie dość, że nie płacę za bilet, to jeszcze mi płacą 😉 Minus? Koncert wysłuchany zza kulis nie jest w idealnej jakości. No, ale potem można sobie zrobić zdjęcie z Leszkiem Możdżerem 😉

fot. Joanna Łaska-Jarosz/FB DDK Czuby Południowe
Niedawno zastanawiałam się nad jakimś dodatkowym kursem, może studiami, żeby mieć poczucie, że się wciąż rozwijam. Potem, w piątkowy wieczór, poszłam na spotkanie do Dzielnicowego Domu Kultury Czuby Południowe na spotkanie z Jarosławem Mikołajewskim, autorem głośnej reporterskiej książki „Wielki przypływ” (o uchodźcach docierających na Lampedusę) i – ostatnio wydanej – „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” (o fascynacji przepiękną poetką żydowskiego pochodzenia, która w wieku 27 lat, w 1944 roku, została przez Niemców stracona). Po kwadransie wyciągnęłam swój notesik, przywieziony z urlopu w Walencji, i zaczęłam notować. Bo to było spotkanie z niezwykle mądrym, wartościowym człowiekiem, który wie, co w życiu jest ważne, który barwnie opowiada, który znał Julię Hartwig i Wisławę Szymborską, który przytaczał zabawne i dające do myślenia anegdoty. Wyszłam oczarowana. Na spotkaniu było raptem ok. 20 osób.

Fot.  Monika Czapka/FB Dom Słów
W Domu Słów Ośrodka Brama Grodzka prowadziłam spotkanie z Sylwią Siedlecką, kulturoznawczynią, pisarką, autorką książki reporterskiej „Złote piachy” o Bułgarii, którą mocno ukształtowały zwłaszcza ostatnie dziesięciolecia, czas komunizmu. Rozmowa – jak i książka – była nie o samej historii, ale o ludziach z krwi i kości, o relacjach międzyludzkich, o pomnikach i cudach, o miłości i zdradach. Na spotkanie przyszło ok. 20 osób.

W Galerii Art Brut na wernisażach bywa nieco więcej widzów, ale i tak połowa z nich to podopieczni Fundacji Teatroterapia Lubelska, która prowadzi galerię (jedyną taką w Lublinie!). 
W Cinema City na „Ikarze. Legenda Mietka Kosza” razem ze mną film oglądało ok. 15 osób (tu: bilety płatne).
Fot. Piotr Michalski/www Radio Lublin
Dobrze, że choć na Narodowym Koncercie Listopadowym, na którym specjalnie dla Lublina skomponowany utwór zaprezentował mistrz Leszek Możdżer, sala Filharmonii Lubelskiej była wypełniona po brzegi (wejściówki były bezpłatne). W tym samym czasie w Radiu Lublin 40-lecie pracy artystycznej świętował fenomenalny gitarzysta Marek Raduli. Grał razem z wieloma przyjaciółmi, którzy zachwycili publiczność (zaproszenia rozeszły się błyskawicznie, ale koncert można wciąż oglądać na profilu Radia Lublin na FB).           
Za nami, dopiero co zakończone, 23. Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca z Kompanią Wayne’a McGregora na finał – hipnotyzujący spektakl (niesamowite, co potrafi ludzkie ciało!). 
Za nami Cyrkulacje, na których popisywali się artyści nowocyrkowi. Za nami finał Antonina Campi Masterclass. Za nami spotkanie i wystawa zdjęć Roberta Pranagala. Za nami spotkanie z aktorką Grażyną Błęcką-Kolską. Za nami… Tak mogłabym wymieniać i wymieniać, a to tylko wydarzenia z ostatnich kilku tygodni.

Co przed nami?
Wieczorem (wtorek, 19 listopada) spotkanie z Pawłem P. Reszką wokół jego najnowszej książki „Płuczki. Poszukiwanie żydowskiego złota”, 21, 22 i 24 listopada zabawny spektakl w cyklu „Znani a nieznani” zatytułowany „Siedem Grzechów”, w którym wystąpi około stu aktorów - amatorów Lubelskiej Akcji  Charytatywnej, w piątek 23 listopada w Studiu im. Budki Suflera Radia Lubin zagra Piotr Bukartyk z Ajagore, w tymże radiu 28 listopada w cyklu „Kryminalne czwartki” z czytelnikami spotka się Wojciech Chmielarz (w tym czasie dzieci można zostawić w sali obok pod opieką animatora), a o tej samej porze w Domu Słów o książce „Donikąd. Podróże na skraj Rosji” powie jej autor Michał Milczarek. Za cztery dni w Centrum Kultury rozpocznie się Lubelski Festiwal Filmowy, a wcześniej, za dwa dni, w cyklu „Dookoła świata” o Ameryce Południowej powie  Michał Szczęśniak.
Wydarzeń jest naprawdę sporo, a duuuuża ich część – bezpłatna.

Dlatego nie mówcie mi, że w Lublinie nic się nie dzieje.

A jeśli, Drogi Czytelniku, zdenerwowały Cię moje słowa i ten ton, bo bywasz i korzystasz, to proszę o wybaczenie i mam nadzieję: do zobaczenia na ciekawym wydarzeniu 😉 Jak dobrze do kogoś pomachać, uśmiechnąć się, pogadać, a potem omówić koncert czy wystawę, poplotkować i wypić trochę wina.

PS Niebawem idę na… warsztaty robienia na drutach, to będzie zabawa 😉



wtorek, 5 listopada 2019

Słodkie pasztele

W telewizji śniadaniowej trwa rozmowa o jakimś niezwykle ważnym problemie. Jeden z gości podsuwając rozwiązanie mówi: -To jest najlepsze panaKeum. Na chwilę mnie zatkało, a potem wybuchłam śmiechem. Może zapamiętał z lekcji łaciny, że czasem "c" czytamy jak "k". Choć pewnie prędzej z angielskim mu się skojarzyło. *** Wieczór urodzinowy. W restauracji z przyjaciółkami. Wybieram wino i dopytują kelnerkę, skąd ono jest, bo nazwa niewiele mi mówi: -Z Włoch. -Z Włoch? - dziwię się czytając informacje podane na etykiecie. -Spodziewałabym się raczej Nowej Zelandii albo... -A nie, przepraszam, z Nowej Zelandii. Po paru minutach pani przynosi białe wino z kubełkiem wypełnionym lodem, stawia koło stołu i ze skruszoną miną wyjaśnia: -Na początek chciałam panie bardzo przeprosić, pomyliłam wina. To wybrane sauvignon blanc pochodzi jednak z Chile. Tak więc proszę wybaczyć moje chapeau bas. Chapeau bas [szapo ba] czy faux pas [fo pa] - wybaczyłyśmy, wino było pyszne. To i dwie kolejne butelki też ;) ***
Cudna jesienna pogoda. Ciepło i kolorowo. Spaceruję z przyjaciółką po Krakowie. -O, Cafe Lisboa! - mówię. I rzucam się zająć ostatni wolny stolik ustawiony w szeregu na chodniku tuż przed kawiarnią. Pozostałe zajęte, ludzie uśmiechnięci, my też. Na stole informacja, żeby zamówienia składać w środku. Daleko nie mamy, bo drzwi tuż obok, więc wchodzę. Zamawiam kawę i pytam: -Czy są pasteis de nata? Mam na myśli oczywiście najbardziej znane portugalskie słodkości: z ciasta francuskiego, z nadzieniem na bazie żółtek i gęstej śmietany, o lekko waniliowym zapachu i smaku. -Czy jest co? - młoda kelnera nachyla się do mnie. Nachylam się i ja myśląc ze wstydem, że pewnie źle wymawiam portugalską nazwę: -Pastei de nata. No, te 'pasztele..." - mówię. -Nie ma. Ale i tak nie wiem, co to jest, bo ja dziś drugi dzień w pracy jestem - rozbrajająco mówi sympatyczna dziewczyna. Coś mnie tknęło. Spojrzałam w prawo, w lewo, na napis do łazienki i zrozumiałam, że... weszłam do naleśnikarni, a Cafe Lisboa jest obok. Brawo ja ;) PS Przepis na pasteis de nata znajdziecie w ciekawej i pięknie wydanej książce "Portugalia do zjedzenia" Bartka Kieżuna (zdjęcie powyżej - z jego FB). *** Z zasady: gdy nie wiem, jak się wymawia dane słowo, pytam innych albo w miarę możliwości je omijam. Choć na obcych nazwiskach w audycji filmowej parę razy się wyłożyłam. Ostatnio miałam niezłą przeprawę. Koncert, podczas którego musiałam wypowiedzieć sporo nazwisk, tytułów oper i operetek oraz arii - z włoskiego, francuskiego, angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. Dopytałam, zapisałam, nauczyłam się, poszło. Tylko nieopatrznie zapowiadając kolejnego artystę, prawidłowo wypowiadając jego obco brzmiące imię i nazwisko, dodałam "po nim wystąpi...". Cóż, Erni okazał się kobietą. *** Słowniki, translatory i... telefon do przyjaciela - to panaceum na językowe niejasności. ;) Choć czasem zwyczajnie myślisz o jednym, a z ust - nie wiedzieć czemu - wychodzi ci coś innego, jak wtedy, gdy podczas radiowej audycji o projekcie dla kobiet, w ramach którego zmieniały fryzurę, stylizacje, miały sesje fotograficzna, powiedziałam: -Zapowiadają się piękne metafory. Miało być: metamorfozy.



poniedziałek, 4 listopada 2019

Remont, czyli więcej, dłużej, drożej.

To miał być mały remont. Mały, czyli też szybki i niedrogi. Jak jest? Pewnie się domyślacie i uśmiechacie pod nosem. "Jest", bo mój remont się jeszcze nie skończył. Ma niewątpliwą zaletę: uczy cierpliwości i... odróżniania klejów, farb; wiem już, że cena drzwi do łazienki w internecie nie uwzględnia ościeżnicy (drugie tyle), a jak kupujesz drzwi wejściowe, to lepiej z montażem (masz dwa lata gwarancji, a nie rok).

Ale co do światła - wciąż się uczę. I stwierdzam, że za zakupami nie przepadam (no, chyba że mam kupić książki lub śledzie), a do oszczędzania kompletnie nie mam smykałki.     
;)
Jadę do sklepu z oświetleniem po oprawki, w sprawie których kilka dni wcześniej dzwoniłam. Białe, kwadratowe, proste.
-Poproszę dziewięć.
-Oj, własnie dziś rano kolega zarezerwował wszystkie 68, które mieliśmy na stanie. Mogę je sprowadzić, ale dopiero na koniec tygodnia...
Jadę więc do hurtowni nieopodal. Kupuję i oprawki, i żarówki.
-Ale trzeba dodać też umocowania na żarówki w oprawkach.
-To nie jest połączone?
-Nie.
-Aha, To poproszę.
Po chwili:
-I jeszcze listwę ledową, dwa metry.
-U nas jest sprzedawana w rolkach pięciometrowych...
-Jaka cena?
-50 zł.
Hmm, niby niedużo, ale po co mi pozostałe trzy metry? I czemu mam przepłacać? Niedrogo, ale grosik do grosika -kombinuję przypominając sobie, że mam być oszczędna, bo na koncie coraz mniej.
Jadę do poprzedniego sklepu.
-Poproszę dwa metry.
-67 zł. 😯
Aha.
Dobrze, że remonty jednak kiedyś się kończą. Bo się kończą, prawda?

Jadę do remontowanego mieszkania.
Okazuje się, że listwa ledowa ma mieć jednak nie dwa metry, a 2,20 metra, więc brakuje mi 20 centymetrów, a skoro w tamtym sklepie sprzedają tylko dwumetrowe...
I bądź tu człowieku mądry. I oszczędny.