czwartek, 26 kwietnia 2012

Jeden dzień

- Kocham cię, ale już nie lubię – powiedziała Emma do Dextera, ściskając go ze łzami w oczach na pożegnanie.

Czy to możliwe? – zaczęłam się zastanawiać. ‘Lubienie’ bez miłości może być, a związek, w którym dwoje ludzi się kocha, ale nie przyjaźni ze sobą, ma szansę trwać?

To tylko jedna z kwestii, nad którą musiałam się zastanowić oglądając film „Jeden dzień” (2011 r.) w reżyserii Lone Scherfig. Nie znoszę melodramatów! Obejrzałam go dlatego, że jestem chora, na zwolnieniu lekarskim, znudziło mi się gotowanie, jedzenie i leżenie. A w opisie na jakiejś durnej stronie internetowej widnieje: komedia romantyczna. Taaa… Zabawnych scen było tam może z pięć. Plus tak odrażająco brzydkie, że aż śmieszne, stylizacje fryzur i ubrań grającej Emmę Anne Hathaway. No i w dodatku film zwyczajnie mnie wciągnął. Od początku wiedziałam, że oni będą razem… I przypomniałam sobie: Aga mi o tym filmie kiedyś opowiadała. Znam więc punkty zwrotne i zakończenie, ale to dobrze, dzięki tej wiedzy szok i płacz z następstw wypadków był zapewne mniejszy  i krótszy. Jednak i tak łez uroniłam sporo. Bo gdyby zaczęli wcześniej, gdyby on nie poszedł w stronę tej głupiej kariery, gdyby ona szybciej przyłożyła się do pisania prozy, gdyby kasa i seks nie odgrywały takiej roli, gdyby jego matka nie zmarła, gdyby odebrała telefon, gdyby…

Dlatego nie znoszę tego filmu. Bo musiałam na nim nie tylko płakać, ale i myśleć. I napisać ten tekst. I – tak jak bohaterowie „Jednego dnia” -  już teraz wiem, że wiele rzeczy w życiu nie zrobiłam, choć powinnam, albo zrobiłam za późno. A czasu – że pozwolę sobie na to wielkie odkrycie! – nie da się cofnąć. Kurczę, trzeba wziąć się do roboty.

Ale nie zrozumcie mnie źle. „Jeden dzień” to też piękny obraz o przyjaźni, o naprawianiu błędów, o zaufaniu, o relacjach z rodzicami, o przemijaniu. A Jim Sturgess jest doprawdy boski (za porównanie przepraszam czytających ten tekst dwóch znajomych mi księży ;). I - na poważnie - świetnie odegrał doroślejącego powoli mężczyznę.

No tak, zamiast pić herbatę z przepysznym sokiem malinowym roboty Kasi Mamy, słuchać muzy i leniuchować, rozmyślam i martwię się. Dlatego nie znoszę tego filmu! Ale kto nie oglądał – dla tego lektura obowiązkowa.

sobota, 7 kwietnia 2012

Towarzysz podróży

Bałam się, że pociąg będzie przepełniony. Na szczęście większość studentów zdążyła wrócić do domów przed Wielką Sobotą.
Minutę przed odjazdem do wagonu wszedł starszy pan, niewysoki, przygarbiony, z włosami niczym młody Szopen (w wydaniu Adamczyka), Dać mu fortepian, a zapewne powygrywałby na nim mazurki i porywające preludia, do rytmu potrząsając szaro-białymi skręconymi włosami. Nie dane mu było. Nam też nie – na szczęście – posłuchać jego interpretacji Szopena, ale uraczył nas inną muzyką. Na harmonijce ustnej. Choć nie, przepraszam. Znajomi artyści mieliby prawo się oburzyć, że dzwięk wydobywany z ust towarzysza podróży, przechodzący przez bordowo-srebrną harmonijkę, nazywam muzyką.

Mężczyzna nie tylko pragnął uraczyć innych swymi umiejętnościami (których jakoś w końcu nie potrafił wyrazić).  Jako kulturalny człowiek postanowił też  dotrzymać towarzystwa samotnie podróżującej miłej blondynce po 50-tce.
- Czy zechce pani przesunąć tę saszetkę, żebym mógł tutaj posadzić swoje dupsko? – wypłynęło z jego skurczonych w bladym uśmiechu ust.

Uff – pomyślałam – jak dobrze, że moja walizka i komputer są wystarczająco duże, by nie trzeba ich było na siłę upychać pod fotelami. Pan X siadł tuz przede mną, a uczynił to mamrocząc pod nosem „ozdobniki” na K i S. Przy okazji raczył – do kogo to mówił? – wyrazić opinię, że „Lublin to kondoniarze i dziwki, dlatego jadę do ukochanej Stalówki”. Pani, której przyszło siedzieć obok niego, zdecydowanie zareagowała, że przy niej ma być grzeczny. I był. Przez minutę. Zanim zaczął grać. A właściwie wyrzucać z siebie – za pomocą harmonijki – jakieś nie-melodyjne dźwięki.

Zanim przyszedł konduktor, któremu nie pokazał biletu (bo go nie miał, tak jak i dowodu osobistego), zanim zdążył rozwścieczyć pasażerów pociągu głośnym i upierdliwym zachowaniem, zanim dojechaliśmy do Niedrzwicy, powiedział do swej sąsiadki:
- A wie pani, że moim kumplem jest Jezus Chrystus?

I dopiero w tym momencie zaczęłam mu zazdrościć.

piątek, 6 kwietnia 2012

Wódki dziś nie piję

Gdy byłam mała, w Wielki Piątek pościło się tak, jak w żaden innych dzień w roku. Do zjedzenia tylko śledź z cebulką, kromka chleba z dżemem (ale bez masła) i jakiś kapuśniak, nie na kości i bez skwarków. Gdy byłam mała, przez cały Wielki Piątek telewizor był wyłączony, radia się nie słuchało, właściwie żadna muzyka nie wchodziła w grę. Trzeba było być cicho, nie śmiać się głośno (a w naszej rodzinie to nie jest łatwe…). Wieczorem – do kościoła na Drogę Krzyżową i liturgię. Po powrocie do domu dokończyć jakieś porządki czy pichcenie. Żeby zrozumieć sens poświęcenia na krzyżu i przygotować się na Wielkanoc.

Gdy miałam kilkanaście lat, prawie cały Wielki Piątek piekłam ciasta. Siedem – to minimum. Sernik z brzoskwiniami, sernik z rosą, makowiec, pychotka, śmietankowiec… I co roku inne ‘wynalazki’. To dopiero było wyzwanie – piec, ale nie skosztować słodkości, wszak to dzień postu ścisłego. A radio ostatecznie cichutko w kuchni włączone – ale bez tej całej komercji i dance–muzy.

Teraz jest inaczej. A może więcej widzę? 10 godzin pracy zawodowej, żeby zdążyć ze wszystkim przed najpierw obowiązkami, a potem świętowaniem.  Szybkie zakupy, które w markecie jednak szybkimi być zwyczajnie nie mogą. A w Plazie muza i kolorowe wystawy, jakby kpiły sobie z szarej deszczowej pogody. Postny śledź. Ale i kawa, z mlekiem i cukrem, bo bez tego ani rusz. Na ulicach luźniej. Ale w barach i pubach ludzi sporo. Już przed świętami można się spotkać ze znajomymi, którzy ściągnęli na ten długi weekend do miasta. – Nie, wódki dziś nie piję – zarzekał się mój sąsiad wychodząc wieczorem z mieszkania. – Ja też nie – wtórował mu kolega – ale za 3 piwka strzelimy, nie?

Można dziś jeszcze pooglądać telewizję, gdy żona gotuje, a dzieci rwą się do komputera. A może żona nie gotuje? Przecież ‘po co tyle się męczyć, skoro dziś wszystko można kupić’. Albo ‘po co się męczyć, skoro jedziemy do dziadków’. Ostatni zakup, żeby w Święta wyglądać lepiej niż koleżanka (to akurat się nie zmienia. ;) I może jednak do kościoła. Na szczęście w mieście jest tyle liturgii do wyboru. Na 17-tą, na 18-tą, na 19-tą, na 20-tą… Jeszcze bym grób odwiedził, ale pogoda kiepska. A, i Noc Konfesjonałów. Ale po co się spowiadać w Wielki Piątek, skoro przed nami jeszcze sobota? Albo po co się w ogóle spowiadać? Czarna mafia to dranie, nie muszą znać moich grzechów. Wystarczy, że wierzę w Boga, kler mi do tego niepotrzebny.

Szkoda tylko, że zimno. Co to za Wielkanoc, gdy nie czuć wiosny? Ale do umartwiania w Wielki Piątek pasuje.