czwartek, 30 września 2021

Mówiąc książkami, czyli spotkania z literaturą

 Książka na wakacje? Pewnie! Ale po urlopie książek można czytać jeszcze więcej. Ba! Można o nich dyskutować, polecać je znajomym albo głośno czytać – także innym.

To jest intensywny wrzesień. Najpierw II Festiwal Sztuk Krasnych im. Stanisława Bojarczuka w Krasnymstawie i otwarte dla publiczności spotkania: z Marcinem Kydryńskim wokół eseistyczno-albumowej księgo „Dal. Listy z Afryki minionej”, z Moniką Śliwińską o Wyspiańskim i „Pannach z Wesela”, z Witoldem Szabłowskim o jedzeniu i moralności w kontekście „Jak nakarmić dyktatora” i z Łukaszem Orbitowskim o aktualności jego prozy fantastycznej i potrzebie cudu wokół „Świętego Wrocławia” czy „Kultu”. I jeszcze nietypowa  rozmowa z aktorem Adamem Ferencym, który lubi nie tylko teatr i aktorstwo, ale i poezję, a którego do głośnego czytania wierszy „chłopskiego Petrarki”, patrona festiwalu, Stanisława Bojarczuka, na szczęście dość szybko przekonałam. :)

Potem VI edycja Festiwalu Reportażu w Lublinie. Spotkanie z Ewą Winnicką o Polakach – emigrantach wokół książki „Greenpoint. Kroniki Małej Polski”, rozmowa z Małgorzatą Sidz o specyfice Finów, życiu w Finlandii, samotności i Muminkach, wreszcie lekcja historii z Tomaszem Grzywaczewskim, przypominająca nam o „Wymazanej granicy” II Rzeczpospolitej. To lubię! Nie tylko czytać, dla siebie, ale i książkach i zawartych w nich tematach rozmawiać, zwłaszcza, gdy – jak podczas festiwalu w Radiu Lublin – słuchaczem jest młody człowiek, licealista, wchodzący w życie. Może on też zechce nie tylko przeczytać dany tytuł, ale i o książce pogadać? A może głośno przeczytać ją tym, którzy cenią literaturę, ale z różnych powodów sami nie mogą po nią sięgnąć?

 Coraz częściej rodzice i dziadkowie czytają swoim dzieciom, coraz chętniej sięgamy po audiobooki, słuchamy podcastów o książkach. Niech i przyjdzie moda na wolontariat czytelniczy. Czyli: idziesz do szpitala i czytasz leżącemu choremu, który sam z lekturą może mieć problem – dajesz mu radość, wiedzę, emocje, jesteś odskocznią od szpitalnej rzeczywistości. A może w szkolnej świetlicy czytasz dzieciakom, czekającym na swoich rodziców, ciekawe przygodowe książki, na które w domu nie mają czasu? A może, w ramach współpracy z jednym ze stowarzyszeń spotykasz się z seniorką, której „oczy już nie te”, a czytać nowe powieści by chciała? A może organizujesz na osiedlu spotkania dla miłośników książki? Jedna książka, a wiele szans i perspektyw na wartościowe i przyjemne spędzenie czasu. Gdzie szukać podpowiedzi? Na www.mowiacksiazkami.pl. Plansze z zagadkami i cytatami na profilu instagramowym kampanii „Mówiąc książkami” – pierwszorzędne 😉

 


   

niedziela, 29 listopada 2020

Koń-Wół Świętego Mikołaja, czyli razem czynimy Dobro

Drodzy Przyjaciele i Znajomi!

Mikołajki tuż tuż!

Czwarty rok z rzędu o tej porze piszę do Was z prośbą i zaproszeniem do wspólnej mikołajkowej akcji. Zbliża się 6 grudnia i Święta Bożego Narodzenia. Pewnie wielu z Was planuje obdarować prezentami swoich najbliższych. Wiecie też, że nie każde dziecko dostanie prezent, choćby najmniejszy. Czasem jednak wystarczy parę złotych i dobre serce oraz czas, aby wywołać uśmiech u drugiego człowieka.

Dlatego po raz czwarty proszę Was, moją Rodzinę, Przyjaciół, Współpracowników i Znajomych, o wsparcie akcji mikołajkowej na rzecz dzieci uchodźców z trzech ośrodków dla cudzoziemców w Lubelskiem. Jeśli możecie – wzorem lat ubiegłych – proszę o wpłatę 20 zł. Przekazane przez Was datki zamienię w prezenty dla 170 dzieci uchodźców przebywających w Bezwoli, Kolonii Horbów i Białej Podlaskiej.
Z powodu pandemii ich sytuacja jest teraz szczególnie trudna. Są właściwie skazani na codzienne przebywanie w gmachach ośrodków. Tam jedne próbują uczyć się zdalnie (aż boję się próbować sobie wyobrazić, jak to funkcjonuje w realu), a inne, mniejsze, uczepione są maminej spódnicy i… przeszkadzają starszym. Teraz i tak jest lepiej, niż wiosną – mówiła mi wolontariuszka Centrum wolontariatu i tegoroczna koordynatorka programu „W drodze” Magda. Ośrodki są otwarte i mogą z nich wyjść choćby na spacer, a wiosną, podczas pierwszego lockdownu, było zdecydowanie trudniej. Jednak pieniędzy i wtedy, i dziś mają niewiele. O atrakcyjnych prezentach dla dzieci z jakiejkolwiek okazji trudno w sytuacji uchodźczych rodzin w ogóle mówić. Co ważne: to rodziny, które w innych krajach, zwłaszcza w Czeczenii (najwięcej rodzin), ale i w Gruzji czy na Białorusi, żyły raczej normalnie. Tzn. miały dobrze wyposażone domy, książki, kolorowe piłki, brokatowe długopisy czy wypasione zabawki dla dzieci. Uciekając z całą rodziną z miejsc, w których groziła im lub ich bliskim śmierć czy tortury, zdecydowali się zostawić to i szukać lepszego miejsca do życia za wszelką cenę. 

Polska nie dla wszystkich jest rajem, wielu chciałoby pojechać dalej, do Skandynawii czy do Belgii, ale z powodów formalnych niektórzy utknęli tu na kilka lat. I bez względu na to, co myślimy o tych decyzjach, bez względu na to, jaki mamy stosunek do kwestii uchodźczej w ogóle, dzieci nie są niczemu winne, a potrzebują szczególnie dużo wsparcia, uwagi, miłości. Jeśli mają oboje rodziców ze sobą - to już bardzo dużo. Nie wszystkie mają tyle szczęścia. 




Ośrodki zapewniają dach nad głową czy jedzenie (od poniedziałku do piątku gotowe obiady, a w soboty i niedziele mieszkańcy gotują sami), ale z symbolicznego wręcz kieszonkowego, które dostają, na zabawki tych rodzin po prostu nie stać. I to się nie zmieni, bo póki co legalnie – bez statusu uchodźcy – dorośli pracować nie mogą. 
Wolontariusze odwiedzają ośrodki i organizują czas dzieciom i młodzieży, uczą ich polskiego czy polskich zabaw (co widzimy na zdjęciach), ale w czasie pandemii to także utrudnione. Dlatego tym bardziej proszę Was o wsparcie akcji mikołajkowej, którą chyba już i ja, i kilkadziesiąt osób, możemy nazwać „naszą” akcją mikołajkową :) 

20 zł – to  raptem dwa kubki kawy, butelka Carlo Rossi, pół książki, prosta pizza czy pół miesiąca dostępu do Netfliksa. W moim odczuciu to kwota, którą świadomie można bez większego uszczerbku na domowym budżecie odłożyć na coś ważnego, nawet kosztem jakiejś przyjemności. I do tego chciałabym Was zachęcić. Te 20 zł dla nas mogą nie być większym wydatkiem, a dla tych dzieciaków będą dużą dawką radości. 

W ubiegłych latach wiele osób zaskakiwało mnie większymi kwotami: 50 zł czy 100 zł nie były rzadkimi przypadkami, a zdarzały się nawet większe przelewy. Ale w tym pandemicznym roku chyba większości z nas jest szczególnie trudno, dlatego proszę Was właśnie o te symboliczne 20 zł, które będą także wyrazem solidarności i życzliwym gestem, czego nam bardzo potrzeba na co dzień. Moi Drodzy, nie czujcie się zobowiązani wpłacać dużo więcej, tak jak wielu z Was zrobiło w ubiegłych latach. Wierzę, że po prostu dzięki zaangażowaniu i systematyczności i tak uda nam się w ciągu kilku dni mimo wszystko zebrać potrzebną kwotę i zrobić paczki godne Św.  Mikołaja znanego też jako Died Moroz ;) 


Co kupujemy w tym roku? 
Trzeba zrobić 170 paczek. Dlatego kupujemy: zwykłe karty do gry (dla najstarszych dzieciaków), karty Piotruś i Memo (dla średnich) i gumowe piłeczki dla maluchów. Dla wszystkich dzieci – zestawy czterech kolorów ciastoliny. Chodzi o to, żeby dostały coś, co zabije im czas, czym się będą mogły bawić razem z rodzinami czy z koleżankami i kolegami. Cena tych rzeczy w sumie – dzięki zniżce w Hurtowni Toys – to ok. 1500 zł. I to kwota, którą chciałbym z Waszą pomocą zebrać do czwartku 3 grudnia 2020 r. (najpóźniej). Jeśli uda się zebrać więcej, kupimy jeszcze kredki i bloki rysunkowe. Centrum Wolontariatu dostało od jednego ze sklepów małe pluszaczki, a studenci Politechniki zbierają słodkie batony. 
Ech, pamiętacie, jak 4 lata temu zaczynaliśmy od zakupu… kokosowych wafelków Princessa? To było marzenie dzieci…. Nie lalki, samochody na baterie czy smartfony (oj, chcieliby je także i to bardzo), ale kokosowe princessy. Aż się chce płakać, jakie marzenia maja dzieciaki... 

Dziękuję Wam za dotychczasowe i za tegoroczne wsparcie. Za zrzutkę, dopytywanie i zaangażowanie. Dla mnie prywatnie to też ważne wiedzieć, że wokół są dobrzy ludzie, na których nie tylko ja mogę liczyć. Mam nadzieję, że Wy też czujecie tę wspólnotową siłę!

Aha. Pieniądze zbieram do czwartku rano, tak jak wcześniej: do puszeczki, którą będę mieć ze sobą w radiu, i na konto (numer konta niezmienny od kilku lat, mogę podać w prywatnej wiadomości). Będę raportować szczegóły, łącznie z fakturami 😊 Zbiórka nie jest publiczna w dosłownym tego słowa rozumieniu. To akcja, do której zapraszam Rodzinę, Przyjaciół i Znajomych. Jeśli - Drogi Czytelniku - chciałbyś pomóc w akcji mikołajkowej w inny sposób, po prostu skontaktuj się z Centrum Wolontariatu w Lublinie, oni wyjaśnią, co i jak. 
Dziękuję!

Agnieszka Krawiec



sobota, 21 marca 2020

Pokazucha, czyli co wiemy o Gruzji

Smaczna kuchnia, kolendra dodawana prawie do wszystkiego, sok z granatów i wino, dużo wina. Toasty i biesiadowanie. Góry i piękne krajobrazy. Takie skojarzenia najczęściej mamy z Gruzją. Ale Gruzja to kraj, który – jak każdy – boryka się z różnymi problemami. A może tam te problemy są  jednak… większe? A może my je wyolbrzymiamy i niepotrzebnie oceniamy z perspektywy liberalnej, nowoczesnej Europy?
Fot. Monika Czapka/Dom Słów
Gruzja to państwo, w którym patriarchat ma się doskonale. Codziennością wielu rodzin jest przemoc domowa. Kilkunastoletnie dziewczynki wciąż są porywane i zmuszane (często jednak za zgodą ich samych i ich rodzin) do wyjścia za mąż. Aborcja traktowana jest jak antykoncepcja. I w miastach, i na wsiach doskwiera ubóstwo, choć wielu Gruzinów na kredyt kupuje najlepsze auta i ajfony. Do tego wykluczanie z życia społecznego osób homoseksualnych czy osób z  niepełnosprawnościami. Może brzmi to jak duże uproszczenie, ale w książce „Pokazucha. Na gruzińskich zasadach” Stasia Budzisz, która od kilkunastu lat bywa w Gruzji i tam też pracuje, udowadnia, że choćby przemocowe traktowanie kobiet jest realnym i potężnym problemem, często – niestety – akceptowanym przez społeczeństwo, nawet przez na przykład… rodziców dziewczyny. I właśnie o tym rozmawiałyśmy w Domu Słów, podczas marcowego spotkania w cyku "W stronę reportażu".

Konkretne historie Gruzinek i Gruzinów, pokazanie, jak w praktyce wygląda gruzińska tradycja, jak układają się relacje społeczne, a do tego dane statystyczne. Ponoć niektórzy zarzucają Stasi Budzisz, że te liczby i procenty utrudniają odbiór reportaży, ale moim zdaniem to jest siła jej książki. Bo inaczej łatwo można zarzucić, że dana historia jest wyjątkiem, że to nie może dotyczyć kilku czy kilkunastu kobiet, a co dopiero setek czy nawet tysięcy… A jednak! Te statystyki i procenty podczas czytania często mnie, z polskiej, europejskiej i katolickiej perspektywy zatrważały, a jednak konkretne liczby połączone z osobami przerażały mnie jeszcze bardziej. Dla przykładu: „Inga ma 39 lat i zrobiła 15 aborcji. Jej 23-letnia córka – 2, a mama – 40. Inga: […] -Wepcho nie chce ze mną dzieci, no i nie chce słyszeć o prezerwatywach, jak każdy gruziński mężczyzna. Tabletek nie biorę, bo po nich się tyje i są niezdrowe.”

Kwestia zarobków: „W 2015 roku kobiety zarabiały średnio 65-66 procent tego, co mężczyźni, nawet w takich sektorach jak edukacja, hotelarstwo czy gastronomia”. Żaby nie było: książka nie jest o dobrych kobietach i złych mężczyznach, ale „płeć w Gruzji ma znaczenie”, dlatego jest ważnym odniesieniem. I jeszcze cytat: „Merabi, 36-letni pracownik firmy ubezpieczeniowej w Tbilisi: -(…) Od zawsze myślałem sobie, że spotkało mnie wielkie szczęście, że w tym kraju urodziłem się mężczyzną. Nie jest powiedziane, że jest nam łatwo, ale na pewno nie jest tak trudno jak kobietom. Patrzę na moją dziewczynę, siostry, mamę, babcię i nie chciałbym tak żyć, choć pewnie do wszystkiego można przywyknąć.”   
Fot.  Monika Czapka/Dom Słów

Opowieść nieco ponad 30-letniej Sofiko, która po wypadku autokaru porusza się na wózku inwalidzkim, oburza i porusza jednocześnie. Wyobrażasz sobie, że pracownicy baru czy restauracji nie chcą przed tobą otworzyć drzwi, żeby zmieścił się w nich wózek, na którym się poruszasz? No bo czy osoba z niepełnosprawnością może w knajpie pić piwo? Sofiko powiedziała Stasi Budzisz: „-Na zugdidskim bazarze nie byłam jakieś siedem lat. Ile można słuchać (…) ‘taka młoda dziewczyna, a na wózku!’, czy ciągle odpowiadać na pytania, co się stało. Tak, jestem na wózku. Ale czy muszę się wszystkim tłumaczyć? Nie potrzebuję litości, ona mnie nie uszlachetnia. Dla ludzi to szok, że się nad sobą nie użalam. Im byłoby łatwiej zaakceptować mnie i mój wózek, jeśli widzieliby mnie w oberwanej sukmanie, biedną, proszącą o pomoc.” Oficjalnie osób z niepełnosprawnościami w Gruzji jest garstka, jakieś 3 % - pełnych danych nie ma, bo wciąż w wielu miejscach niepełnosprawność to wstyd i takie osoby nie wychodzą z domów.

Stasia Budzisz dużo czasu spędzała w Gruzji i dopiero po kilku latach regularnych przyjazdów zaczęła poznawać tę Gruzję prawdziwą, domową, tę nie na pokaz. Próbując zrozumieć tamtejszą mentalność rozmawiała i rozmawiała, z Gruzinkami i Gruzinami, zbierała dane, szukała odpowiedzi na pytania w dokumentach światowych i europejskich organizacji pozarządowych oraz w prasie i archiwach. I tak powstała „Pokazucha”.

Fot. Monika Czapka/Dom Słów
O gruzińskim stylu życiu na pokaz mówi też w książce Merabi, stąd ten tytuł: „Cała Gruzja jest pokazuchą (pokazówką)”. Ale nie tylko o problemach czy wątpliwych stronach życia w Gruzji pisze Stasia. Bo gdy u nas szaleje koronawirus, który zubaża dużą część społeczeństwa, to myślę sobie, że niepisany obowiązek Gruzinów, który każe się wspierać finansowo bez względu na wszystko, może być ratunkiem w tak trudnych sytuacjach. Bo rodzina, nawet dysfunkcyjna, jest tam siłą.

O „gruzińskich zasadach”, codzienności, skrywanych problemach i powolnych, ale jednak zmianach Stasia Budzisz opowiadała w marcu w Domu Słów w Lublinie. Miałam przyjemność prowadzić spotkanie i dopytywać o to, co i mnie zaskoczyło i zaintrygowało w książce „Pokazucha” (Wydawnictwo Poznańskie, 2019). Dziękuję!

Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to 20 kwietnia w Domu Słów w Lublinie spotkamy się z Agatą Romaniuk, autorką książki reporterskiej „Z miłości? To współczuję. Opowieści z Omanu”. 


wtorek, 19 listopada 2019

W Lublinie nic się nie dzieje?

-Tak jeżdżę codziennie, bo co mam robić? – opowiada mi kierowca Bolta w drodze do pracy. -Dzieci odchowane, na studiach, syn wyjechał z miasta, żona ma swoje sprawy, a ja dorabiam to tu, to tam. I wie pani, tu już nie chodzi o pieniądze, ale żebym się nie nudził.

Przytakuję. W końcu w życiu ważne jest też, żeby być użytecznym i nie siedzieć w czterech ścianach.
-Wyszedłbym czasem gdzieś na miasto, ale pić z kolegami to mi się za bardzo nie chce, bo za stary jestem – dodaje kierowca, a ja się uśmiecham. -No i nie ma co robić, bo w Lublinie nic się nie dzieje.

I tu mnie zmroziło.

Gdy słyszę, że „w Lublinie nic się nie dzieje”, to mam ochotę wziąć mówiącą to osobę za rękę i zaprowadzić na pierwszą z brzegu wystawę w galerii, na koncert czy na spotkanie autorskie. Ewentualnie wepchnąć do basenu.

Fot. Iwona Burdzanowska/FB
Właśnie. Kiedy ostatnio byłeś w kinie? W teatrze lub filharmonii? Na wystawie? Debacie? Spotkaniu z pisarzem lub aktorem? O warsztatach nie wspomnę. Jeśli narzekasz na „brak czasu”, bo praca czy rodzina – rozumiem. Naprawdę. Sama pracuję w weekendy, a od dwóch miesięcy ciągnie się za mną remont, więc ukulturalnianie się mam nieco utrudnione. Jeśli mówisz, że teatr ci się nie podoba, książek nie czytasz, wieczorem nie masz z kim zostawić dzieci albo nie masz w co się ubrać – rozumiem. Ale nie mów, że w Lublinie nic się nie dzieje. Jeśli  nie interesuje cię kultura, to są mecze, jakieś wykłady rozwojowe, warsztaty… Stoją baseny, korty tenisowe, nawet na rolkach można jeździć, pomorsować w Zalewie Zemborzyckim, a w ostateczności pobiegać (ponoć to lepsze, niż narzekanie że znowu maraton zablokował pół miasta, nie wiem, nie sprawdzałam i raczej nie będę :). Tylko nie mów, że w Lublinie nic się nie dzieje, że nie ma co robić…

Nie jestem przykładem osoby najaktywniejszej. W niedzielę – gdy już wrócę z pracy, najchętniej bym nie wychodziła z domu, tylko jadła, sączyła winko i czytała, z przerwą na drzemkę. Jednak gdy za rzadko wychodzę na zwłaszcza kulturalne wydarzenia, to mam poczucie, że marnuję czas. Jestem w tej uprzywilejowanej sytuacji, że z powodu radiowej pracy muszę, a raczej powinnam bywać tu i tam. Są tego minusy: wpadam z mikrofonem, zapytam o to i o tamto, a potem wracam do redakcji, bo muszę zmontować materiał i nie zostaję do końca koncertu czy wernisażu. Są sytuacje, gdy prowadzę dany koncert, więc nie dość, że nie płacę za bilet, to jeszcze mi płacą 😉 Minus? Koncert wysłuchany zza kulis nie jest w idealnej jakości. No, ale potem można sobie zrobić zdjęcie z Leszkiem Możdżerem 😉

fot. Joanna Łaska-Jarosz/FB DDK Czuby Południowe
Niedawno zastanawiałam się nad jakimś dodatkowym kursem, może studiami, żeby mieć poczucie, że się wciąż rozwijam. Potem, w piątkowy wieczór, poszłam na spotkanie do Dzielnicowego Domu Kultury Czuby Południowe na spotkanie z Jarosławem Mikołajewskim, autorem głośnej reporterskiej książki „Wielki przypływ” (o uchodźcach docierających na Lampedusę) i – ostatnio wydanej – „Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki” (o fascynacji przepiękną poetką żydowskiego pochodzenia, która w wieku 27 lat, w 1944 roku, została przez Niemców stracona). Po kwadransie wyciągnęłam swój notesik, przywieziony z urlopu w Walencji, i zaczęłam notować. Bo to było spotkanie z niezwykle mądrym, wartościowym człowiekiem, który wie, co w życiu jest ważne, który barwnie opowiada, który znał Julię Hartwig i Wisławę Szymborską, który przytaczał zabawne i dające do myślenia anegdoty. Wyszłam oczarowana. Na spotkaniu było raptem ok. 20 osób.

Fot.  Monika Czapka/FB Dom Słów
W Domu Słów Ośrodka Brama Grodzka prowadziłam spotkanie z Sylwią Siedlecką, kulturoznawczynią, pisarką, autorką książki reporterskiej „Złote piachy” o Bułgarii, którą mocno ukształtowały zwłaszcza ostatnie dziesięciolecia, czas komunizmu. Rozmowa – jak i książka – była nie o samej historii, ale o ludziach z krwi i kości, o relacjach międzyludzkich, o pomnikach i cudach, o miłości i zdradach. Na spotkanie przyszło ok. 20 osób.

W Galerii Art Brut na wernisażach bywa nieco więcej widzów, ale i tak połowa z nich to podopieczni Fundacji Teatroterapia Lubelska, która prowadzi galerię (jedyną taką w Lublinie!). 
W Cinema City na „Ikarze. Legenda Mietka Kosza” razem ze mną film oglądało ok. 15 osób (tu: bilety płatne).
Fot. Piotr Michalski/www Radio Lublin
Dobrze, że choć na Narodowym Koncercie Listopadowym, na którym specjalnie dla Lublina skomponowany utwór zaprezentował mistrz Leszek Możdżer, sala Filharmonii Lubelskiej była wypełniona po brzegi (wejściówki były bezpłatne). W tym samym czasie w Radiu Lublin 40-lecie pracy artystycznej świętował fenomenalny gitarzysta Marek Raduli. Grał razem z wieloma przyjaciółmi, którzy zachwycili publiczność (zaproszenia rozeszły się błyskawicznie, ale koncert można wciąż oglądać na profilu Radia Lublin na FB).           
Za nami, dopiero co zakończone, 23. Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca z Kompanią Wayne’a McGregora na finał – hipnotyzujący spektakl (niesamowite, co potrafi ludzkie ciało!). 
Za nami Cyrkulacje, na których popisywali się artyści nowocyrkowi. Za nami finał Antonina Campi Masterclass. Za nami spotkanie i wystawa zdjęć Roberta Pranagala. Za nami spotkanie z aktorką Grażyną Błęcką-Kolską. Za nami… Tak mogłabym wymieniać i wymieniać, a to tylko wydarzenia z ostatnich kilku tygodni.

Co przed nami?
Wieczorem (wtorek, 19 listopada) spotkanie z Pawłem P. Reszką wokół jego najnowszej książki „Płuczki. Poszukiwanie żydowskiego złota”, 21, 22 i 24 listopada zabawny spektakl w cyklu „Znani a nieznani” zatytułowany „Siedem Grzechów”, w którym wystąpi około stu aktorów - amatorów Lubelskiej Akcji  Charytatywnej, w piątek 23 listopada w Studiu im. Budki Suflera Radia Lubin zagra Piotr Bukartyk z Ajagore, w tymże radiu 28 listopada w cyklu „Kryminalne czwartki” z czytelnikami spotka się Wojciech Chmielarz (w tym czasie dzieci można zostawić w sali obok pod opieką animatora), a o tej samej porze w Domu Słów o książce „Donikąd. Podróże na skraj Rosji” powie jej autor Michał Milczarek. Za cztery dni w Centrum Kultury rozpocznie się Lubelski Festiwal Filmowy, a wcześniej, za dwa dni, w cyklu „Dookoła świata” o Ameryce Południowej powie  Michał Szczęśniak.
Wydarzeń jest naprawdę sporo, a duuuuża ich część – bezpłatna.

Dlatego nie mówcie mi, że w Lublinie nic się nie dzieje.

A jeśli, Drogi Czytelniku, zdenerwowały Cię moje słowa i ten ton, bo bywasz i korzystasz, to proszę o wybaczenie i mam nadzieję: do zobaczenia na ciekawym wydarzeniu 😉 Jak dobrze do kogoś pomachać, uśmiechnąć się, pogadać, a potem omówić koncert czy wystawę, poplotkować i wypić trochę wina.

PS Niebawem idę na… warsztaty robienia na drutach, to będzie zabawa 😉



wtorek, 5 listopada 2019

Słodkie pasztele

W telewizji śniadaniowej trwa rozmowa o jakimś niezwykle ważnym problemie. Jeden z gości podsuwając rozwiązanie mówi: -To jest najlepsze panaKeum. Na chwilę mnie zatkało, a potem wybuchłam śmiechem. Może zapamiętał z lekcji łaciny, że czasem "c" czytamy jak "k". Choć pewnie prędzej z angielskim mu się skojarzyło. *** Wieczór urodzinowy. W restauracji z przyjaciółkami. Wybieram wino i dopytują kelnerkę, skąd ono jest, bo nazwa niewiele mi mówi: -Z Włoch. -Z Włoch? - dziwię się czytając informacje podane na etykiecie. -Spodziewałabym się raczej Nowej Zelandii albo... -A nie, przepraszam, z Nowej Zelandii. Po paru minutach pani przynosi białe wino z kubełkiem wypełnionym lodem, stawia koło stołu i ze skruszoną miną wyjaśnia: -Na początek chciałam panie bardzo przeprosić, pomyliłam wina. To wybrane sauvignon blanc pochodzi jednak z Chile. Tak więc proszę wybaczyć moje chapeau bas. Chapeau bas [szapo ba] czy faux pas [fo pa] - wybaczyłyśmy, wino było pyszne. To i dwie kolejne butelki też ;) ***
Cudna jesienna pogoda. Ciepło i kolorowo. Spaceruję z przyjaciółką po Krakowie. -O, Cafe Lisboa! - mówię. I rzucam się zająć ostatni wolny stolik ustawiony w szeregu na chodniku tuż przed kawiarnią. Pozostałe zajęte, ludzie uśmiechnięci, my też. Na stole informacja, żeby zamówienia składać w środku. Daleko nie mamy, bo drzwi tuż obok, więc wchodzę. Zamawiam kawę i pytam: -Czy są pasteis de nata? Mam na myśli oczywiście najbardziej znane portugalskie słodkości: z ciasta francuskiego, z nadzieniem na bazie żółtek i gęstej śmietany, o lekko waniliowym zapachu i smaku. -Czy jest co? - młoda kelnera nachyla się do mnie. Nachylam się i ja myśląc ze wstydem, że pewnie źle wymawiam portugalską nazwę: -Pastei de nata. No, te 'pasztele..." - mówię. -Nie ma. Ale i tak nie wiem, co to jest, bo ja dziś drugi dzień w pracy jestem - rozbrajająco mówi sympatyczna dziewczyna. Coś mnie tknęło. Spojrzałam w prawo, w lewo, na napis do łazienki i zrozumiałam, że... weszłam do naleśnikarni, a Cafe Lisboa jest obok. Brawo ja ;) PS Przepis na pasteis de nata znajdziecie w ciekawej i pięknie wydanej książce "Portugalia do zjedzenia" Bartka Kieżuna (zdjęcie powyżej - z jego FB). *** Z zasady: gdy nie wiem, jak się wymawia dane słowo, pytam innych albo w miarę możliwości je omijam. Choć na obcych nazwiskach w audycji filmowej parę razy się wyłożyłam. Ostatnio miałam niezłą przeprawę. Koncert, podczas którego musiałam wypowiedzieć sporo nazwisk, tytułów oper i operetek oraz arii - z włoskiego, francuskiego, angielskiego, niemieckiego i rosyjskiego. Dopytałam, zapisałam, nauczyłam się, poszło. Tylko nieopatrznie zapowiadając kolejnego artystę, prawidłowo wypowiadając jego obco brzmiące imię i nazwisko, dodałam "po nim wystąpi...". Cóż, Erni okazał się kobietą. *** Słowniki, translatory i... telefon do przyjaciela - to panaceum na językowe niejasności. ;) Choć czasem zwyczajnie myślisz o jednym, a z ust - nie wiedzieć czemu - wychodzi ci coś innego, jak wtedy, gdy podczas radiowej audycji o projekcie dla kobiet, w ramach którego zmieniały fryzurę, stylizacje, miały sesje fotograficzna, powiedziałam: -Zapowiadają się piękne metafory. Miało być: metamorfozy.



poniedziałek, 4 listopada 2019

Remont, czyli więcej, dłużej, drożej.

To miał być mały remont. Mały, czyli też szybki i niedrogi. Jak jest? Pewnie się domyślacie i uśmiechacie pod nosem. "Jest", bo mój remont się jeszcze nie skończył. Ma niewątpliwą zaletę: uczy cierpliwości i... odróżniania klejów, farb; wiem już, że cena drzwi do łazienki w internecie nie uwzględnia ościeżnicy (drugie tyle), a jak kupujesz drzwi wejściowe, to lepiej z montażem (masz dwa lata gwarancji, a nie rok).

Ale co do światła - wciąż się uczę. I stwierdzam, że za zakupami nie przepadam (no, chyba że mam kupić książki lub śledzie), a do oszczędzania kompletnie nie mam smykałki.     
;)
Jadę do sklepu z oświetleniem po oprawki, w sprawie których kilka dni wcześniej dzwoniłam. Białe, kwadratowe, proste.
-Poproszę dziewięć.
-Oj, własnie dziś rano kolega zarezerwował wszystkie 68, które mieliśmy na stanie. Mogę je sprowadzić, ale dopiero na koniec tygodnia...
Jadę więc do hurtowni nieopodal. Kupuję i oprawki, i żarówki.
-Ale trzeba dodać też umocowania na żarówki w oprawkach.
-To nie jest połączone?
-Nie.
-Aha, To poproszę.
Po chwili:
-I jeszcze listwę ledową, dwa metry.
-U nas jest sprzedawana w rolkach pięciometrowych...
-Jaka cena?
-50 zł.
Hmm, niby niedużo, ale po co mi pozostałe trzy metry? I czemu mam przepłacać? Niedrogo, ale grosik do grosika -kombinuję przypominając sobie, że mam być oszczędna, bo na koncie coraz mniej.
Jadę do poprzedniego sklepu.
-Poproszę dwa metry.
-67 zł. 😯
Aha.
Dobrze, że remonty jednak kiedyś się kończą. Bo się kończą, prawda?

Jadę do remontowanego mieszkania.
Okazuje się, że listwa ledowa ma mieć jednak nie dwa metry, a 2,20 metra, więc brakuje mi 20 centymetrów, a skoro w tamtym sklepie sprzedają tylko dwumetrowe...
I bądź tu człowieku mądry. I oszczędny.


wtorek, 22 października 2019

Analogowo?

Po raz kolejny jadąc autobusem MPK, mając problem z zakupem biletu (co z tego, że biletomat jest w środku, skoro nie można zapłacić kartą, a kwota ma być odliczona, bo ciężko wydać 80 gr z 2 zł) postanowiłam zainstalować aplikację w telefonie, żeby bez problemów kupić bilety w telefonie.
zdj. ztm.lublin.eu
Dumna z siebie, mocno dzierżąc samsunga w dłoni, już po otwarciu aplikacji na prostokącie z napisem 'Bilet 30-minutowy', wsiadam do autobusu linii 26. Z trudem znajduję wolne miejsce. Moszczę się razem z torbami i klikam w telefon. A tam informacja: 'podaj nr boczny pojazdu'. Ups. Tego się nie spodziewałam. Gdzie jest numer boczny autobusu?
Szukam. Czytam drobnym druczkiem zapisane plakaty i kartki naklejone na szyby autobusu. Jest coś o regulaminie przejazdu, awaryjnym wyjściu a nawet o... możliwości zainstalowania aplikacji, ale nie ma NIC, co przypominałoby numer boczny autobusu. Chyba nie będę musiała wysiąść na przystanku, żeby odczytać go z boku pojazdu??? Nieco wystraszona (na pewno zaraz będzie kontrola!) postanawiam wstać i lepiej się rozejrzeć. Torby rzucam na fotel, przeciskam się, szukam numeru... i nic. W końcu podchodzę do kierowcy, nachylam się do małego okrągłego otworu i w miarę cicho, żeby pasażerowie mnie nie słyszeli, ale wystarczająco głośno, żeby kierowca zrozumiał, pytam:
-Przepraszam bardzo, gdzie znajdę numer boczny pojazdu?
Kierowca spogląda na mnie, wzrok z powrotem przenosi na drogę i pokazując kciukiem za siebie na CAŁY AUTOBUS odpowiada:

-Tam.
Aha. Stamtąd przyszłam...
Na szczęście jakiś nastolatek siedzący obok powiedział życzliwie:
-O tu, proszę pani - i wskazał na wielkie cyfry umieszczone między ścianą a sufitem, pod skosem. No w życiu bym tego nie zauważyła. 

-Dziękuję.
Wcale nie poczułam się staro i 'analogowo'. :)

A w mym smartfonie coraz więcej aplikacji: do rozpoznawania muzyki, do zakupów, bankowa, do nauki angielskiego. Możecie coś ciekawego jeszcze podpowiedzieć?