niedziela, 6 października 2013

Samotność, walka z sobą i pośladki Andrzeja Chyry

To film o samotności – tak media mówią o filmie „W imię…” w reżyserii Małgośki Szumowskiej. I tym razem nie kłamią.

Ksiądz Adam pracuje gdzieś na końcu świata. To wieś, jakiej dawno nie widziałam: ze sklepem w rozwalających się murach (daleko mu do żabek, groszków i stokrotek), z samą trudną młodzieżą, która albo pije piwo, albo znęca się nad innymi, albo przeklina i rechocze nie wiadomo z czego, ze stereotypową rodziną, w której się nie rozmawia (matka, trzech synów, a gdzie ojciec?), z ludźmi żyjącymi w prawdziwym ubóstwie. Ksiądz Adam został tam przeniesiony. Za karę. I pracuje z tzw. trudną młodzieżą, skupioną w ‘ognisku’. Znajduje z nimi wspólny język. Albo razem na budowie przerzucają kamienie, albo siedzą pod sklepem, albo jedzą posiłki.

Ksiądz Adam jest strasznie samotny. Nie ma przyjaciół. Opiekun z ogniska jest porządny, ale poważnie poważny, nie uśmiecha się wcale. Ewa, jego żona, na wsi czuje się jak na zesłaniu, porozumienia szuka na plebanii, a chcąc pomóc (sobie czy księdzu Adamowi?), oferuje raz ciasto, raz seks.

Ksiądz Adam w całym swym zagubieniu i samotności walczy z sobą i naturalną potrzebą bliskości drugiego człowieka. Walczy, bo jest księdzem, czyli nie może mieć zbyt bliskich relacji z innymi, znaczy z kobietami. Ale ksiądz Adam jest homoseksualistą, więc problem jest większy… Bo pewnie gdyby miał kobietę na boku, to wiele osób by to zrozumiało. Ale ksiądz – gej? I w dodatku pracujący z nastolatkami?

Film pięknie pokazuje potrzebę bliskości. Scena, w której Adam zaprzyjaźniony z wiejskim chłopakiem, w samochodzie kładzie mu głowę na ramieniu, zaznacza skalę jego cierpienia i jakiegoś życiowego zmęczenia.
Alkohol pity z gwinta i głośna muzyka nie dają rady Adamowemu poczuciu samotności i wyobcowania. Mieszkająca za granicą siostra, z którą próbuje rozmawiać, nie rozumie go. Wtedy padają proste i mocne słowa: „-Do kogo się przytulasz, gdy masz taką potrzebę? –Do dzieci. – A ja nie mam do kogo.”  I jeszcze w innym kontekście: „-Jestem pedałem, nie pedofilem!”
Zdaje się, że Adama rozumie tylko Dynia, dramatycznie ubrany i zarośnięty młodzieniec ze wsi, odtrącany przez innych, bo niby nie umie grać w piłkę, milczy i zajmuje się upośledzonym bratem. Ale seks między nimi? Nie, Adam nie jest głupi, walczy z sobą, bo jest księdzem i zwyczajnie: tak nie wolno. Poza tym przecież w życiu nie zawsze chodzi o seks...

Genialny Andrzej Chyra. Połowa sukcesu filmu „W imię…” należy do niego. Ciekawa rola Łukasza Simlata: nawet raz się nie uśmiechnie, jest nadzwyczaj poważny i poważnie podchodzi do wszystkiego, w końcu ponad rok spędził w seminarium i czuje, że ma misję, że co złe, to trzeba naprawić. Urocza Maja Ostaszewska w bielusieńkim staniku, nieszczęśliwa w związku z Simlatem. Świetnie zagrał Tomasz Schuchardt – właściwie grać to on nie musiał, bo samym swoim wyglądem tlenionego blondyna z długimi ciemnymi rzęsami okalającymi duże oczy, które wwiercają się w ciebie, z ironicznym uśmieszkiem, wodzi na pokuszenie i jest szatanem, którego należy się bać.

Nie rozumiem tylko, skąd to posądzenie filmu o obrazoburstwo, o pokazanie Kościoła w złym świetle. Jedynym duchownym, który wzbudzał moje ambiwalentne odczucia w tym obrazie, był biskup (Olgierd Łukaszewicz): gdy mówił, ze Kościół nie zamiata spraw pod dywan, to mu zwyczajnie nie wierzyłam. Po raz drugi zdecydował o przeniesieniu księdza Adama w inne miejsce, a przecież takie wygnania nigdy (mam takie przekonanie) nie będą rozwiązaniem. Kara? Tak. Ale może trzeba by pomóc, a nie tylko karać? Zwłaszcza że o winie w kontekście księdza Adama trudno mówić. I jeszcze - na koniec sceny z biskupem - jego dwuznaczne "Ufam p(P?)anu".

Że ksiądz homoseksualista? No skoro w społeczeństwie są i hetero, i homo, a duchowieństwo jest częścią społeczeństwa, to naturalnie tam też muszą być homoseksualiści: jak wśród nauczycieli, rolników czy dziennikarzy.

Film trzyma w napięciu. Pozostaje w głowie i sama wracałam do niego myślami jeszcze przez kolejne dni od obejrzenia. Do tego naprawdę piękne zdjęcia Michała Englerta.
Polecam „W imię…” Jeśli nie wierzycie mi, to może innym?  Srebrne Lwy w Gdyni, nagroda za najlepszą reżyserię dla Szumowskiej, nagroda dla Andrzeja Chyry – najlepszego aktora, a wcześniej Teddy Awards na festiwalu w Berlinie. Zasłużone.

PS Pozdrawiam serdecznie znajomych i zaprzyjaźnionych księży! ;)
PS 2 "33 sceny z życia" Szumowskiej też polecam.

niedziela, 22 września 2013

You talkin' to me?

- Pani Agnieszka? Dzień dobry. To gdzie jedziemy?

I pojechaliśmy. Parę prostych, kilka skrzyżowań, pięć razy światła, 7 minut i 12,50 zł. I miła rozmowa.

- Miałem szczęście, bo akurat skończyłem kurs na Krochmalnej, zdążyłem się zameldować i już mnie wywołali. Nie, nie czekałem na panią. Jeszcze chwilę zajął mi podjazd tutaj. Szybko dostałem zlecenie, pani przyszła szybko, oby tak zawsze, cha cha cha. Że kurs też będzie szybki? Ale kawałeczek mamy do przejechania… Krótki kurs to ja wczoraj miałem. Z Ruskiej na Targową. Już na początku wiedziałem, że coś będzie nie tak, bo dziwnie się zachowywała. Jakaś młoda klientka, z zakupami, ale naprawdę dziwna.
Wsiada, nic nie mówi, szuka czegoś w torebce i nagle wypala: czego nie jedziesz? Ja na to, że czekam na informację, dokąd mamy jechać. Ona mówi, że przed siebie. Ja, że muszę wiedzieć, gdzie skręcić już na początku. Ona do mnie: na Zamość. I dalej czegoś szuka w torebce, sprawdza w telefonie. Nie mogła się gdzieś dodzwonić i kazała mi się zatrzymać. Stoimy, a licznik bije. Ona nagle: co się gapisz?!
Mówię pani, dziwnie jej z oczu patrzyło. Nerwowa taka była. I podała mi wreszcie nazwę jakiejś miejscowości. Wie pani, niby znam te miejscowości blisko Lublina, ale tej nie kojarzyłem w ogóle. Pytam, gdzie to dokładnie jest, a ona na to: „jak to nie wiesz gdzie?” Mówię więc, że sprawdzę na mapie, a ona że jak tak, to ona nie będzie ze mną jechała. I wysiadła. Drzwiami jeszcze trzasnęła. Ja spokojny człowiek jestem, wyluzowany taki. Ale otworzyłem drzwi i krzyknąłem, że torby zostawiła. Bo wie pani, na przednie siedzenie rzuciła jakieś reklamówki z zakupami. Wróciła, ale mówi, że mogę sobie wziąć te torby za kurs. A po co mi one? Jeszcze powie potem, że ukradłem? Nie chcę, mówię, ale choć z piątka za kurs by się przydała. Daleko nie ujechaliśmy, na liczniku wybiło 11 zł – bo tyle czasu zmitrężyliśmy stojąc i czekając nie wiem na co. Ale choć piątka, mówię. Ona na to, że chyba sobie żartuję. Wzięła torby i poszła. Nie, nie upominałem się, nie warto z takimi zaczynać. Lepiej z mądrym stracić, niż z głupim zyskać, jak to mówią. A! Potem się okazało, że ta miejscowość jest jednak za Zamościem.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem. – A myślałam, że panowie taksówkarze najtrudniej mają ze studentami?

- E, gdzie tam. Z nimi da się dogadać. Nawet jak wypiją, to jest dobrze, bo żartują, chcą rozmawiać. Gorzej z parami, co to się pokłócą i wciąż kłócą w taksówce. Alba jak żona jest zła na męża i na mnie się wyżywa. Pytam, którędy jedziemy, i podaję dwie alternatywne drogi, a ona obrażona: to nie wie pan, jak jechać? Wie pani, wolę zapytać, bo innym razem ma pretensje, że wybrałem inną trasę i krzyczy: czemu pan tędy jedzie? I widzi pani? Dopytam? Źle. Nie dopytam? Też źle. Kobietom to trudno dogodzić. Nawet w taksówce, cha cha cha.
Ale czasy się zmieniają. Teraz dużo wozimy dzieci, głownie gimnazjalistów do szkoły i ze szkoły. Coś dziś nie tak z tymi młodymi ludźmi. Wie pani, skoro rodzice zamawiają takiemu nastolatkowi auto do szkoły i z powrotem, a on jeszcze nie może zapamiętać adresu…
  
Znowu pokiwałam głową. – Podobno ciekawie panowie mają z zakupami na telefon? Do niedawna nie wiedziałam, że to możliwe.

- O, tego to ja nie lubię, bo najczęściej ludzie dzwonią z imprezy i chcą, żeby im dowieźć wódkę i jakieś jedzenie. Mamy specjalny cennik na takie zakupy. Ale zamówienia to nigdy nic pewnego. Jak w środku nocy dzwoni jakaś matka i trzeba kupić leki dla dziecka, to nie ma sprawy, ale bywa różnie. Raz zadzwonił pan z prośbą o zakupy w spożywczym. Sklep był blisko, to stwierdziłem, że już kupię. Podjeżdżam pod blok, a klient prosi, abym wjechał na dziewiąte piętro, bo niby chory. Otwierają się drzwi, staje facet w szlafroku, za nim kobieta też w szlafroku… Można się domyślać, co robili... Mówię pani, jak dzwonią z imprez i zamawiają alkohol i jedzenie, to zawsze jest ryzyko. Raz miałem kupić wódkę i pieczone kurczaki. Potem nikt nie odbierał telefonu i trzeba było te kurczaki zjeść. Bo jak tylko wódkę zamówią, to nawet gdyby zrezygnowali z zamówienia, to wódka zawsze może się przydać, cha cha cha.

I tak w miłej atmosferze minęło 7 minut.
- Pewnie przy kiosku, tak?
Lublin jest mały…
- Pieczątki pani zbiera? Dziękuję bardzo. Miłego wieczoru!

Może zmienię pracę? I wreszcie napiszę książkę. Albo będę częściej jeździć taksówkami.


czwartek, 15 sierpnia 2013

Zmarszczki a miniówka

Starzeję się.
Bynajmniej nie dlatego, że przybywa mi zmarszczek, a drugi podbródek od dłuższego czasu wyrywa się i błaga o zgodę na wyjście na świat.

Starzeję się, bo coraz więcej rzeczy mnie wzrusza: słowa i melodia usłyszanej dziś piosenki, piaszczyste górki, z których w dzieciństwie turlaliśmy się (a potem po kryjomu wytrzepywaliśmy z włosów piasek), zapach rześkiego powietrza wieczorem na wsi, zdjęcie zmarłego tragicznie czterdziestoletniego sąsiada, czyjeś dobre uczynki, "Casablanca" i "Co się wydarzyło w Madison County".
Starzeję się, bo próbuję się uczyć, a już tak wiele zwyczajnie nie wchodzi mi do głowy.
Starzeję się, bo potrafię dużo odpuszczać, lepiej wyrażam odczucia i umiem rezygnować z siebie dla kogoś innego, nawet jeśli to nie jest kompletnie doceniane.
Starzeję się, bo wolę przeprosić, niż kłócić się i walczyć o swoje.
Starzeję się, bo wolę słuchać radia z muzyką klasyczną, bo częściej wolę w radiu mądre rozmowy, niż la la la.
Starzeję się, skoro nad piwo przedkładam dobre wino.
Starzeję się, bo coraz bardziej dziwię się okrucieństwu, które mnie przeraża.
Starzeję się, bo w sklepach częściej wybieram droższe, a dobre gatunkowo rzeczy, niż tanie i kiepsko uszyte (tylko kupuję znacznie mniej).
Starzeję się, bo czasem mam ochotę upomnieć młodzież, że „tak nie wypada”.
Starzeję się, bo z sentymentem wracam do klasyki: muzy, książek, zdjęć.
Starzeję się, bo – wbrew sentymentom – nie chciałabym już nigdzie jechać pod namiot.
Starzeję się, bo lubię na ulicy odwrócić się za przystojniakiem (jeszcze niedawno nie wypadało ;)
Starzeję się, bo dużo czasu zajmuje mi poznanie wszystkich opcji nowego smartfona.
Starzeję się, bo zamiast  śmietany do potraw dodaję jogurt.

Chyba zrobię sobie botoks. Kupię miniówę. I pojadę na koncert Biebera.

wtorek, 25 czerwca 2013

Panna Zapracowana

- Ciągle tylko pracujesz i pracujesz. A gdzie czas na życie?

To pytanie słyszałam wielokrotnie. Wam pewnie też się to zdarzyło.
W czasach kryzysu o pracę trzeba szczególnie dbać. Nie można (często) odmawiać dodatkowych zajęć, gdy chcemy dorobić do zakupu wakacyjnej wycieczki czy do raty kredytu. Nie można odmawiać pracy, nawet jeśli w sezonie letnim płacą ci połowę mniej, bo przecież jesienią mogą podziękować wypowiedzeniem. Czasem nie wypada odmówić dodatkowych zajęć, żeby szef nie pomyślał: „słaby jest, nie wyrabia się, może zastąpię go kimś sprawniejszym (młodszym?)” Czasem trzeba podjąć się dodatkowej pracy, bo zwyczajnie nie wypada odmówić. Innym razem odwala się robotę za kogoś bliskiego, ratując mu tym tyłek (znaczy: honor).

Efekt? Ciągłe przemęczenie, wory pod oczami, brak czasu na kawę z przyjaciółką czy na czytanie bajki dziecku na dobranoc, a także kiepski nastrój, narzekanie, niedoinformowanie, co się dzieje w świecie, sflaczałe ramiona (już 3 tygodnie nie byłaś na fitness, za który zapłaciłaś), niewydepilowane nogi, bałagan w domu, lodówka pełna przeterminowanych rzeczy, rosnący stos nieprzeczytanych książek, zaległości kinowe, brak domowych ogórków małosolnych … Do tego życiowe wybory w stylu być albo nie być: pomalować paznokcie czy ładnie ułożyć włosy? Zrobić schabowe czy jajko sadzone? Przeczytać wywiad Domagalik z prof. Szczylikiem czy wystarczy zerknąć na horoskop?
 
- Mam dość – mówisz. – Tak? Znajdziemy kogoś na twoje miejsce…
Takie obawy towarzyszą chyba wszystkim, którzy nie są swoimi szefami. 
- Ale lubię swoją pracę!
- Tak? A dasz radę pracować tak do 67 roku życia?

- Czasem trzeba odpuścić, czasem trzeba odpuścić... – powtarzam głośno, żeby w to uwierzyć. I wyciszam telefon. I idę do warzywniaka, bo wyjątkowo wracam do domu po południu i pan Paweł ma jeszcze otwarte. I słucham burzy. I lepię pierogi z truskawkami. I na twarz nakładam maseczkę. I nalewam sobie różowego chłodzącego wina. I siedzę w fotelu z nogami na stoliku. I piszę ten tekst. A za chwilę zrobię jedną z najcudowniejszych w życiu rzeczy: pójdę spać. Ciekawe, co mi się przyśni.

PS Udanych urlopów!

niedziela, 28 kwietnia 2013

Prostota w cenie

Myślałam, że na koniec weekendu nic mnie już nie zaskoczy. Że po drzemce, którą miałam nadrobić pracującą sobotę i niedzielę, wizyta w kościele późnym wieczorem będzie spokojnym zakończeniem tygodnia. Szykowała się godzina luzu, recytacji, śpiewu, w tym dwadzieścia minut kazania, czyli myślowej organizacji najbliższych dni pracy, urlopu i pakowania walizki. I tu miłe rozczarowanie.

Nie wiem, na ile ksiądz, który głosił homilię w kościele akademickim przygotował ją sobie wcześniej, bo nie sprawiał wrażenia, jakby cokolwiek czytał z kartki. Mało tego, gdyby usłyszał ją arcybiskup, to może i ksiądz ten miałby problem.

Co usłyszałam?
Że to dziwne, iż przykazanie miłości musiało być nam dane, bo i bez niego człowiek powinien przecież umieć kochać.
Że jedno jabłko dane żebrakowi kiedyś może przeważyć szalę: trafię do nieba czy nie?
Że różaniec i chodzenie do kościoła nie wystarczą: trzeba robić dobre uczynki, być dobrym na co dzień. A dokładnie (przytaczam z pamięci):  „może się komuś narażę, ale nie codzienny różaniec i Msza święta załatwią nam niebo, tylko czynienie dobra”. Czy to nie jest pocieszające dla grzeszników? I straszne dla dewotek?     
Że ważna jest codzienność: uśmiech, wypicie kawy z przyjacielem, otwartość, pomoc innym, solidne wypełnianie obowiązków…
Że walczy zło z dobrem, nie dobro ze złem, bo to zło chce postawić na swoim.
Że za dużo odpowiedzialności zrzucamy na Boga. Wypadek samochodowy, śmierć, i na grobie piszemy: „Bóg tak chciał”. No jaki normalny Bóg by tego dla nas chciał? – pytał ksiądz.

I parę innych ludzkich, prawdziwych słów. Fajnie, że kazania można powiedzieć naturalnie, bez patosu i egzaltacji. W końcu wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. I czasem o najprostszych i najważniejszych zarazem sprawach musimy sobie na co dzień przypominać.


wtorek, 2 kwietnia 2013

T jak telenowela


Telenowele są potrzebne. Tak, tak. Serio. Dlaczego?
Przestrzegają (próba oszustwa ‘na wnuczka’), edukują (co potrzebne do zmiany telewizji analogowej na cyfrową), wspierają (mimo raka piersi da się żyć), podejmują dyskusje (albo zwyczajnie udowadniają, że gej może być miłym kolesiem). Pokazują, że pewne zachowania i uczucia (miłość, zdrada, trudności w szkole, strach, ucieczka z miejsca wypadku, walka o kasę, choroba) mogą zdarzyć się każdemu, bez względu na jego miejsce zamieszkanie, status społeczny, pochodzenie, zasobność portfela. Co prawda historie te powstają w wyobraźni scenarzystów, a oni wyobraźnię mają sporą, ale w końcu skądś to biorą. Może nasze „Na Wspólnej” jest bardziej swojskie i aktualne niż „Moda na sukces”, ale i tak obie telenowele mają wspólny mianownik – relaksują, pozwalają się odmóżdżyć po ciężkim dniu albo pocieszyć, że inni mają gorzej. Czasem (często?) tylko drażnią ilością rozwodów, sypianiem ‘każdego z każdym’, jakością aut, stołowaniem się w drogich restauracjach, jakością marynarek i biżuterii…

Ale…
Czy doprawdy wszyscy (prócz Mostowiaków i rodziny Bożeny Dykiel z ul. Wspólnej) mają duże mieszkania, a w nich nowoczesne meble? Czy tylko ja mam kawalerkę i pozostawioną przez jej poprzednią właścicielkę boazerię w przedpokoju?

Dlaczego w amerykańskich filmach bohaterowie nigdy nie gaszą światła wychodząc z domów, a jak doń wchodzą, to już się tam świeci? O ilości lampek nie wspomnę…

Dlaczego aktorzy i nawet statyści w sklepie czy na ulicy są ubrani modnie i kolorowo? Na lubelskich ulicach widzę więcej szarości…

Jak to się dzieje, że bohaterki seriali potrafią same sobie zrobić eleganckie i często wymyślne fryzury, o makijażach nie wspomnę? Czy tylko mi na deszczu (i nie tylko) włosy przestają się układać?

Jak to możliwe, że gdy aktor bierze telefon do ręki, wybiera numer i przystawia aparat do ucha, to połączenie jest niemal od razu? Może tylko ‘moja sieć’ potrzebuje przynajmniej kilku sekund na realizację połączenia?    

Jak to możliwe, że bohaterowie (nie tylko „Prawa Agaty”, które właśnie oglądam) zwykle szybko znajdują dogodne miejsce parkingowe, np. naprzeciwko wejścia do sądu?

Dlaczego nawet niespecjalnie urodziwe bohaterki (patrz: Marta w "M jak Miłość") mają stado wielbicieli i kolejnych mężów? (zauważa K.)

Czemu bohaterowie telenoweli, nawet w przeciętnych mieszkaniach, mają elegancko zastawiony stół do śniadania? A na nim dwa rodzaje wędliny i sera na jednym talerzyku, warzywa na drugim, do talerzyków serweteczki… Czy tylko ja robię sobie kawę i kanapkę i przegryzam między prysznicem, prasowaniem kiecki a suszeniem włosów?

Czemu serialowe kilkumiesięczne czy kilkuletnie dzieci są takie grzeczne, ciche i spokojne? Maluchy dużo śpią i nie przeszkadzają, a starsze zadają mądre pytania i lubią się same bawić?

Jak to się dzieje, że gdy jedna koleżanka chce odwiedzić drugą, to ta akurat jest w domu? No, chyba że spotykają się w modnej knajpce, ale jednak zwykle nawet pracujące bohaterki są w chacie. I mają porządek, rzecz jasna.

A zauważyliście, że bez względu na porę roku w wielu serialowych domach zawsze na stole są świeże kwiaty? W dużych ilościach? Choć… ups, u mnie dziś też w wazonie rozgościły się prześliczne różowe tulipany. ;) Może powinni zacząć u mnie kręcić jakąś telenowelę? Też wyobraźnię mam sporą...

  

wtorek, 19 marca 2013

Pomidorowa łączy

 Alicja lubi spacery, włoskie kino, pieczenie ciast. Mieszka w Lublinie, w bloku z oknami na wąwóz. Pracuje w jednej z dużych lubelskich instytucji. Jest zawsze uśmiechnięta. Życzliwa. I samotna. Ma 58 lat. Przyszła do biura Renaty ze słowami, że pragnie kogoś poznać, bo nie chce starości spędzać sama. A ma jeszcze sporo do zaoferowania.
Niestety, mężczyzn w wieku 50 – 70 lat zapisanych w biurze nie ma zbyt wielu, a i tak zwykle wybierają oni kobiety dużo młodsze. Kilku zaprosiło ją na kawę, ale poza godziną spędzoną na bardziej lub mniej udanej rozmowie nic z tego nie wyszło. Raz na miesiąc Alicja, emanując ciepłem, zagląda nieśmiało do Renaty, i pyta. I dodaje: -Poczekam, cierpliwie poczekam.

Andrzej przyszedł do biura w pewien październikowy piątek. Wysoki, postawny, elegancko ubrany w prosty płaszcz, z zarzuconym na szyję szalem. –Kowalski jestem. – Zdecydowanie, ale uprzejmie i z radością przywitał się z Renatą, ściskając jej wyciągniętą dłoń. –Wie pani, jestem wdowcem, mieszkam pod Lublinem, jestem na emeryturze, nie narzekam, uprawiam ogródek, ale przydałby się ktoś do towarzystwa, z kim nie nudziłbym się, z kim wypiłbym herbatę, z kim czytałbym gazety.
-Dobrze pan trafił – odpowiedziała Renata. –Ale… ile pan ma lat? 69? Niemożliwe! Wygląda pan na 15 lat mniej.
I tak zaczęła się przyjemna rozmowa, pełna konkretów, szczera, obiecująca. Po niej ankieta, formalności. –Panie Andrzeju, czy mógłby pan przyjść do mnie po weekendzie? – powiedziała Renata. -W poniedziałek chętnie przedstawię panu listę z kilkoma paniami, z którymi warto by się poznać, wybrać na kawę… - Świetnie, dziękuję, będę w poniedziałek. O 10:00? Mam dużo wolnego czasu – z rozbrajającym uśmiechem odpowiedział nowy klient Renaty. Pocałował ją w rękę. Otworzył drzwi… -Wie pan co – zawołała Renata – tak sobie pomyślałam… Jest u mnie w biurze zapisana pani Alicja, bardzo sympatyczna lublinianka. Może zechciałby pan zapoznać się z nią już w ten weekend? Szkoda tracić czas. –Czemu nie – odrzekł Andrzej. Mam go dużo.
Renata podała numer telefonu do Alicji. I zadowolona z nowego sympatycznego klienta wróciła do pracy przy biurku.

Poniedziałek. Godzina 10:00. Pukanie. Otwierają się drzwi i staje w nich Andrzej… z uśmiechniętą Alicją u boku. Promienieją oboje. Zdumiona Renata ledwo zdołała ‘dzień dobry’ z siebie wydobyć.
-Pani Renato – zaczął pan Andrzej. Ta lista z kontaktami już niepotrzebna. Ma pani doskonałe wyczucie i intuicję – dodał wskazując głową na Alicję.
-Ale… jak to? – wydukała zdumiona Renata.
-Spotkaliśmy się w sobotę na kawie. Były bardzo miło – zaczęła opowieść Alicja. –Tyle wspólnych tematów… Oboje lubimy rośliny i pracę na działce, lubimy włoskie filmy i włoskie jedzenie, denerwuje nas nuda. Tak dobrze się rozmawiało, że Andrzej zaprosił mnie na obiad. Ale w tej galerii było tylko sushi…
-A ja nie lubię sushi – wtrącił Andrzej. –Ja też nie- dodała Alicja. –Powiedziałam, że mam w domu pomidorową. Ale nie wiedziałam, czy wypada… -I poczęstowała mnie przepyszną pomidorową – uzupełnił jej wypowiedź Andrzej. Z ryżem! –Wolę z ryżem, niż z makaronem – przyznała cicho Alicja. –Pan pewnie też – dodała Renata, która z zachwytem przyglądała się tej parze. Jeszcze dwa dni temu było to dwoje samotnych ludzi. Dziś miała przed sobą uroczą i szczęśliwą parę w słusznym wieku, którym zakochanie odjęło po kilkadziesiąt lat.
–Uwielbiam swoją pracę – pomyślała z radością Renata.  





niedziela, 3 marca 2013

Wiosna ach to ty

W powietrzu czuć wiosnę. A to znaczy….

KOBIECY PUNKT WIDZENIA:

Pierwsze promienie słońca, uśmiechy przechodniów, nadzieja, że w pracy wreszcie podwyżka, a w domu okna umyją się same. I szansa na wiosenne zauroczenie…

Idziesz, spieszysz się, bo nie wiadomo, co twój szef jeszcze dziś wymyśli, a tu nagle… bach. Mija cię ON. Wysoki, przystojny, z modnie przyciętymi włosami, w rozpiętym płaszczu i z szalikiem swawolnie tańczącym wokół szyi. Z torbą przerzuconą przez tułów. Bez papierosa w dłoni, czyli bez używek. No, może jednak z kubkiem kawy, tak jak nowojorczycy czy londyńczycy, którzy w drodze do pracy lub w przerwie bez kawy pitej z dużego kubka życia sobie nie wyobrażają. Tylko czarna, mężczyźni nie mogą okazywać słabości sącząc latte, bezkofeinową lub – o zgrozo – z odtłuszczonym mlekiem.
Czyli mija cię ON. Wyławia wzrokiem z tłumu. Rzuca spojrzenie spod długich rzęs (ale nie dłuższych, niż twoje, pociągnięte tym nowym reklamowanym tuszem pogrubiającym, wydłużającym i zagęszczającym). Już już macie się minąć na tym wąskim chodniku bez dziur i ruchomych płytek (które płytki chodnikowe ruszają się w marzeniach?), gdy nagle ON zauważa twą nietypową urodę i delikatny uśmiech, kompletnie nie widząc zmarszczek wokół oczu, krzyczących ‘wiele nocy nie spałam, często się stresuję, nie jestem już taka młoda…’ Ty na jego widok z wrażenia upuszczasz wszystkie notatki i książki, które mężnie dzierżysz w swych silnych (ale niezbyt umięśnionych) rękach, których końce zdobią paznokcie pomalowane na modną wiosenną odmianę pomarańczy (która niewielu kobietom pasuje, ale skoro modna, to trzeba tak się nosić). Wiatr zaczyna się zabawiać z twymi kartkami, ale ON pokazuje swą siłę i moc oraz chęć niesienia pomocy i umiejętność szybkiego podejmowania decyzji (jak te cechy przydadzą się w waszym małżeństwie!) i wiatr oraz chodnik im już nie zaszkodzą. Nie, notatki i książki nie wracają do twych rąk, bowiem ON postanawia ponieść za ciebie te ciężary. Ty nieśmiało, ale z wdziękiem, dziękujesz mu za pomoc. Ta wymiana spojrzeń, oddychanie wspólnym powietrzem, któremu smog nie przeszkadza, poczucie, że na Krakowskim Przedmieściu jesteście tylko wy dwoje. Ech.
 – Może pozwoli się pani zaprosić na kawę? – Chętnie, dziękuję. I idziecie do przytulnej knajpki. Pijecie trzecią kawę (on czarną, ty latte z karmelem), rozmawiacie (on ma niski brzmiący głos, ty delikatny kobiecy), znajdujecie wspólne tematy (siatkówka lepsza od nogi, co ten Palikot wyprawia?, ciekawie zapowiada się najbliższy festiwal jazzowy, Tarantino jest genialny), śmiejecie się z tych samych rzeczy (ile śpi normalny człowiek? jeszcze pięć minut…). Wiosna, tak, już za chwilę, już ją czuję, już czuję te zmiany… Nie mogę się doczekać.

MĘSKI PUNKT WIDZENIA:

Marzec. Wiosna. Wieje! Ale dziewczyny zaczną nosić krótkie spódnice. Albo sukienki: wszystko jedno.    

poniedziałek, 11 lutego 2013

Wybory

Co jest gorsze: zakochać się w człowieku, który ciebie nie kocha? Czy przestać kochać partnera, który wciąż darzy cię uczuciem?
***
- Już tak nie potrafię – skarży się Ola. Długie blond włosy, dziewczęce rysy twarzy, modnie ubrana. Nie wygląda na 32 lata. – On mnie nie zauważa. Jeszcze niedawno przynosił kwiaty, świętowaliśmy wszystkie możliwe rocznice, od dnia poznania przez zaręczyny po ślub. Teraz nie umie nawet powiedzieć taniego komplementu. Na imprezach prawi miłe słówka wszystkim innym, tylko nie mi. Nie zauważa, że mam nową sukienkę, że zmieniłam perfumy. W łóżku jest dobry, ale bez inwencji, bez polotu. Niby na koniec rozmowy telefonicznej rzuca „kocham cię”, ale coraz trudniej mi to odwzajemnić.
- Rozumiem. Szaleństwo zakochania wygasło. I pewnie jest też dla ciebie niedobry? Tzn. nie ma czasu, ciągle w pracy, olewa cię…? – dopytuję, próbując zrozumieć Olę.
- Właściwie to nie. Jak wraca wcześniej z  pracy, to robi obiady. Ostatnio mielone. Jak miałam grypę żołądkową, wziął urlop na żądanie i siedział przy mnie cały dzień. Co do wyboru filmu w kinie czy książki z półki – zgadzamy się bezbłędnie. Jest świetnym kierowcą, cierpliwie uczył mnie jeździć i nie zrobił awantury, gdy zarysowałam jego auto. Znajoma, która z nim pracuje, twierdzi, że w firmie nigdy nie widziała go flirtującego z jakąś kobietą. Na święta zawsze pamięta, co mi się ostatnio podobało, i nie skąpi na prezenty, także dla teściów i mojej babci. Sąsiadce pomógł coś naprawić, mojej mamie nigdy nie odmawia podwózki do miasta. Ale coraz częściej mówi o dziecku, o prawdziwej rodzinie… A ja tego nie chcę. Nie teraz. Choć jesteśmy razem 7 lat, w tym trzy po ślubie, czuję, że to nie był najlepszy wybór. Chociaż lubię go, cenię i podziwiam za wiele rzeczy, to jednak nie jest dla mnie już tym samym mężczyzną, co kilka lat temu. Czuję, że bycie z nim wysysa całą moją energię. On chciałby siedzieć w domu, wieczorami oglądać telewizję, a ja lubię wyjść, spotkać się ze znajomymi. Nie daję rady dalej tak rezygnować z siebie… Boże, ale przecież nie mogę od niego odejść. Kredyt mieszkaniowy, wszystko wspólne. Poza tym beze mnie nie poradzi sobie z terminowym płaceniem rachunków, zapomni o przeglądzie auta. W zasadzie nie jest mi z nim źle. Ale uczucia brak. To przyzwyczajenie tylko. Nie kocham go i już. Nie będę z nim szczęśliwa. Ale to byłby szok dla rodziców, znajomych... Czy mimo wszystko mam tak żyć, nie kochając go?
***
- Myślałam, że to zdarza się tylko w filmach. Ale piorun strzelił i we mnie – opowiadała mi jeszcze miesiąc temu Aneta. – W zasadzie nie jest zbyt przystojny, ale ma to coś w spojrzeniu, w postawie. Jest męski – odsunął mi krzesło w restauracji, nałożył na mnie kurtkę, gdy zaczął padać deszcz, przytrzymał mocno, gdy chciałam wparować na jezdnię wprost pod koła jakiegoś samochodu. Ładnie się ubiera. I mam z nim o czy rozmawiać: słucha rocka, lubi Stasiuka, uwielbia Woody’ego Allena. A jak gotuje! Przez tych parę tygodni dobrze się poznaliśmy. Przegadaliśmy telefonicznie i na fejsie dziesiątki godzin. Woli wcześnie wstawać, więc szykuje śniadanie: mi kanapki z serkiem i łososiem, sobie z polędwicą. Choć rzadko się to zdarza, bo ze swojego mieszkania ma podobno bliżej do pracy. Nie mogę się doczekać, kiedy poznam go z moją siostrą. Jestem przeszczęśliwie zakochana! Czy już mogę planować naszą przyszłość? A syn na imię będzie miał Franciszek, po dziadku. Oby zmysł kulinarny i talent muzyczny miał po Wojtku, bo wiesz, że ja nie umiem śpiewać – roześmiała się Aneta.
Dziś.
- Nie wiem, jak to możliwe! Przecież jeszcze 3 dni temu jedliśmy razem kolację i umawialiśmy się do kina. Słyszałam, jak kiedyś rozmawiał z jakąś kobietą przez telefon, ale on zawsze ma taki ciepły głos. Podobało mi się też to, że on podoba się innym kobietom, ale przecież wybrał mnie. – Aneta raz krzyczy, raz szlocha. Na zmianę. – Przecież mówił, że mnie uwielbia, że z nikim nie czuł takiej więzi jak ze mną. Pisał takie piękne SMS-y. Że zapracowany, ale tęskni za moimi ustami, że z tęsknoty przegląda moje zdjęcia w Internecie. I nagle ma inną? Że się zakochał? Jak to! Przecież jesteśmy dla siebie stworzeni! Jak Lily i Marshall. Jak Robin i Barney. Uwielbialiśmy oglądać razem ten serial… I co ja teraz zrobię? W dzień oszukuję się pracując i pracując, ale wieczory i noce są potworne. Pierwszy raz w życiu nie mogę jeść. Wino nie pomaga. Mówisz, że kiedyś ten ból przejdzie? Ale kiedy? Niedobrze mi na myśl o randce z kimś innym. Inni mężczyźni dla mnie nie istnieją. Przecież ja go kocham.
***
Co jest gorsze: zakochać się w człowieku, który ciebie nie kocha? Czy przestać kochać partnera, który wciąż darzy cię uczuciem?

niedziela, 13 stycznia 2013

Po sąsiedzku

- Pani Paulino – drzwi mieszkania obok otworzyły się i wychyliła się głowa, a za nią całe niewysokie i okrągłe ciało 70-letniej pani Wioletty – był listonosz i mam paczkę dla pani.
- Dziękuję, cieszę się, że nie muszę iść po nią na pocztę – odpowiedziała Paulina, siłując się z zamkiem w swoich drzwiach. I razem weszłyśmy do jej mieszkania.

- Pani Wioletta jest miła i pomocna, czasem aż za bardzo… Dlaczego? Kilka razy już mnie częstowała jedzeniem. Raz dała kawałek ciasta – przyjęłam, nie wypadało odmówić. Innym razem – gołąbki nadziewane ryżem i mięsem. Cóż, akurat do jej gotowania, a właściwie warunków mieszkaniowych, mam pewne wątpliwości, więc i tak nie jem, co mi podaje… W kontekście gołąbków powiedziałam – zgodnie z prawdą – że nie jem mięsa. I zaczęło się wypytywanie: jak to możliwe? To co jadam? Raz wracam z pracy – dodaje Paulina – a ona otwiera drzwi i na talerzu podaje mi galaretę. Mówię, że nie, dziękuję, przecież nie jadam mięsa. Ona na to: Ale to nie mięso, to zimne nóżki! Męczy mnie to trochę, ale z drugiej strony rozumiem ją. Jest sama, nie ma z kim pogadać i cieszy się, gdy może mi się w jakiś sposób przysłużyć. Tylko bywa to męczące. Ona słyszy nawet, gdy próbuję na to czwarte piętro wejść naprawdę cicho – dziwi się Paulina. - Bywa, że otwiera drzwi i bez skrępowania mówi ‘dzień dobry’ albo pyta, kim był ten młody człowiek, który mnie wczoraj odwiedził. Ale – mimo tego wtrącania się – nie czuję, żeby mnie krzywdziła. Wręcz przeciwnie…

Przeczytałam na Onecie artykuł o złośliwych sąsiadach, wśród których przeważają plotkarki i matrony po 60-tym roku życia, których ulubionym zajęciem jest dokładne kontrolowanie życia innych na osiedlu i informowanie o tym im podobnych. Fakt, bywa to trudne, ale czy z sąsiadami naprawdę jest się tak trudno dogadać?

Gdy mieszkałam na Kalinie w Lublinie, sąsiad specjalnie wyszedł na korytarz, aby mnie poznać. Ale pożartował, zawołał żonę, żebyśmy się zobaczyły, ‘bo wypada znać miłych sąsiadów’.
Na wsi, z której pochodzę, sąsiedzi wiedzą o sobie dużo. To naturalne. Czasem dziwnie spojrzą, skomentują, zapytają ‘z ciekawości’ o innych, czego nie wiedzą, to dopowiedzą, ale zwykle są życzliwi: zagadają, dokarmią psa, gdy wyjeżdżasz, zagonią kury, które uciekły za płot… Zaniosą ciasto na święta samotnej sąsiadce, zawiozą ją do lekarza i odwiedzą ze słoikiem rosołu w szpitalu, bo kto inny mógłby ją odwiedzić?

W Lublinie, w bloku pełnym stancji i zamieszkujących je głównie studentów, sąsiadów ledwo kojarzę. Ci na moim piętrze zmieniają się często. Zwykle młodsi ode mnie o kilka, nawet kilkanaście lat, mijani na klatce schodowej nawet ‘dzień dobry’ nie powiedzą, chyba że reagują na moje. Poza tym jest głośno, bo kto jak kto, ale studenci imprezować potrafią. Lubią włączyć głośną muzę, od Elektrycznych Gitar przez hip-hop po „Ona tańczy dla mnie…”. Na okrągło. Lubią o północy wyjść na schody, nie robiąc sobie nic z ciszy nocnej, i plotkować oraz palić fajki. Lubią się bawić. Ale do tego się już przyzwyczaiłam. Do niedawna za ścianą była para, która naprawdę głośno się kłóciła. Właściwie ona wrzeszczała na niego. Nie wiem, czy słusznie czy nie, ale 20 minut non-stop energicznego wyrzucania z siebie ‘ty kur…’, ‘ty chu…’ i ‘wypier…’ potrafiło zmęczyć. Niestety, chyba tylko mnie… Od kilku miesięcy jednak tej pary za ścianą już nie ma, a na jej miejscu są dwie studentki z bardzo dziwnym gustem muzycznym i kolegami, którzy po północy potrafią stać pod ich drzwiami i po cichu – żeby nie przeszkadzać sąsiadom chyba – mówić: -Otwórzcie, ej, otwórzcie...  Ale da się to przeżyć. Gorzej z sąsiadką z dołu…

Blok, w którym mieszkam, jest niezwykle akustyczny. Kroki sąsiada z góry po uginającym się parkiecie, rozmowy różnych osób w pionie, w którym mieszkam, a wieczorem, gdy w ogóle jest nieco ciszej, słychać nawet dźwięki komórek, plotki przez telefon czy efekt zamykanego komputera. Ale najgorzej, gdy w środku nocy potrafią mnie zbudzić jęki sąsiadki z dołu… Tak, z dołu! O trzeciej w nocy trudno mi było stwierdzić, skąd te jęki i krzyki pochodzą… Swoją drogą: podziwiam, seks o 2:20, o 3:15, o 4:00… czasem tej samej nocy! Bo że głośno kochają się w dzień, o 15:00, o 18:00 czy o 22:00, to mnie nie denerwuje, ale takiej pobudki w nocy nikomu nie życzę. Ostatnio po interwencji (kartka pod wycieraczką) są troszkę ciszej, ale tylko troszkę…  Dodam, że już teraz ich seksualne igraszki mnie nie dziwią. Gorzej natomiast, gdy mam gości i oni nagle takie odgłosy słyszą. Cóż, po tych jękach sąsiadkę bym poznała chyba wszędzie. Choć jej twarzy nie pamiętam (widziałam ją może dwa razy?). Wolałabym mieć jednak ‘normalnych’ sąsiadów, nawet takich jak pani Wioletta. Wtedy nie tylko czułabym się w domu bezpieczniej, ale i miałabym z kim w bloku słów parę zamienić, a gdyby nawet ciekawiło ją moje życie, to miałabym satysfakcję, że ubarwiam komuś szarość dnia codziennego.

PS Gdy stawiam kropkę w ostatnim zdaniu, moi sąsiedzi z dołu także kończą (wiadomo co ;) Jest niedziela, godzina 14:45.

czwartek, 3 stycznia 2013

Wszystko jest na sprzedaż

Rebecca uczy się w szkole średniej. Na pomysł ze sprzedażą wpadła tuż po ukończeniu 18-tego roku życia. I opublikowała go w Internecie. W tej chwili najwyższa oferta, którą otrzymała, to 35 tysięcy dolarów. Aha, nie napisałam, co zaoferowała na aukcji. Dziewictwo.

Rebecca mieszka w małym brazylijskim miasteczku – podała wczoraj telewizja CNN. Uczy się w szkole średniej. Kiedyś dorabiała sprzedażą kosmetyków i kelnerowaniem, ale pieniędzy było za mało. Zainspirowana inną Brazylijką (która chciała kariery w modelingu) wymyśliła tak odważny sposób na szybkie pieniądze, jak sprzedaż dziewictwa. W jej miasteczku zawrzało. Na początku opinie były fatalne, ale teraz się zmieniły. Dlaczego?

Rebecca mieszka z matką. Ojca nigdy nie poznała. Siostra zmarła lata temu. We dwie żyją w kiepskich warunkach. Matka dziewczyny dostała udaru. Dziś trzeba ją karmić, prowadzić do ubikacji, w zasadzie pomagać we wszystkim. Pieniędzy na opiekę, mimo starań córki, brakuje. Stąd jej desperacka – jak sama przyznaje - decyzja. Nie zgadza się z nią matka, uważając, że córka mogłaby znaleźć inną pracę, niż prostytuowanie się.

Opublikowany w zeszłym miesiącu na youtube apel dziewczyny obejrzało wiele osób. Padły też finansowe propozycje. Ale i - dzięki rozgłosowi - znalazł się sponsor, który pragnie wesprzeć leczenie i opiekę nad matką, byle Rebecca wycofała apel ze strony internetowej. Jednak ta chce teraz pieniędzy także na pomoc w zmianie miejsca zamieszkania. Jak sprawa się skończy? Nie wiadomo.

Co ciekawe, wbrew nasuwającej się w pierwszej chwili myśli, Rebecca jest traktowana ze zrozumieniem, a nawet podziwem, przez znajomych czy mieszkańców miasteczka. Jej sprawa – także dzięki CNN – odbiła się szerokim echem. Pokazuje, że świat, w którym młodziutka dziewczyna musi sprzedawać dziewictwo, żeby zapewnić matce godne życie, jest okrutny. Z drugiej strony materiał w CNN to reklama… A prostytucja w Brazylii jest legalna. I żądania finansowe dziewczyny (choć ta nie chce podać szczegółów) wzrosły.

Ciekawe, czy wie, na co się decyduje i jak to może zmienić jej życie.
W niemal 3-minutowym filmie CNN Rebecca to słodkie dziewczę, w białej sukience, jadące na czerwonym rozwalającym się rowerze…         

wtorek, 1 stycznia 2013

Miernik szczęścia

 Z Facebooka:

- Co porabiasz?
- Słucham muzy. I porządkuje kuchnię. Raz na jakiś czas trzeba nawet szafki uprzątnąć i świątecznie, noworocznie oczyścić.
- Kurze?
- Nie tylko. Właśnie posegregowałam kawy i herbaty. I uprzątnęłam półkę ze słodyczami. Nie wolno wyrzucać jedzenia, wiem, ale…
Pozbyłam się resztek czekolad, kawałków tabliczek z orzechami, woreczków z końcówką ciastek, niedojedzonych batoników i przeterminowanych innych słodkości. Wiesz, one były na „w razie czego”, na „czarną godzinę”.
- Czyli to był dla ciebie szczęśliwy rok, skoro tylu słodyczy nie potrzebowałaś?

Życzę Wam dużo szczęścia i małego zapotrzebowania na słodkości w 2013 roku.