niedziela, 12 października 2014

W kinie czy na filmie?


Jak zepsuć przyjemność oglądania filmu w kinie?

Przepisów może być kilka. Podaję przykład.

Umów się do kina z dwoma kolegami. Na ten sam seans. Najlepiej idź tuż po pracy, najlepiej w piątek, żeby odreagować tydzień roboty i stresu. Najlepiej na jakąś dobrą premierę, np. „Zaginiona dziewczyna” Davida Finchera, to będzie szansa na udane rozpoczęcie weekendu. A może koledzy skoczą najpierw na bilard? Żeby weekend poczuć już kilka minut po 16.00? Tak, to dobry pomysł, ale ty jeszcze popracuj, przed 17.30 w piątek wyjść z firmy to lekka przesada. 

Umawiacie się w kinie. Seans powinien się zacząć, ich jeszcze nie ma. Ale od czego długie reklamy. Telefon. W końcu jesteś życzliwa, sama proponujesz, że kupisz im bilety, żeby nie stali w kolejce. Dobre miejsca wybrane. Stoisz i czekasz. Biegną. Zdążyli. Seans rozpoczyna się za kilka minut.
-A może jeszcze kupimy sobie popcorn, co? – rzuca jeden z nich.
OK, niech kupują jedzenie, w końcu film trwa ponad dwie godziny. A ty masz i tak resztkę kanapki, migdały i banana w torbie. Dajesz im bilety, mówisz, że wasze miejsca są w rzędzie jedenastym i idziesz do sali, bo lubisz oglądać zwiastuny.
Sadowisz się w fotelu. OK. Zwiastuny. Pierwszy. „Chłopaki jeszcze w kolejce? Hmm” – myślisz. Drugi zwiastun. „Chyba nie jedzą tego popcornu w hallu?”. Zaczyna się film. Sięgam po wyciszoną komórkę.  Połączenie nieodebrane.  Wybieram numer.
-No gdzie jesteś? – pyta.
-Jak to gdzie? Oglądam film. Gdzie jesteście?
-W rzędzie jedenastym. Jeszcze są reklamy.
-Nie, już się zaczyna film.
-Ej, no nie żartuj.
W tym czasie odwracam głowę i przepraszając upewniam się u sąsiadów co do tytułu filmu, którego projekcja właśnie startuje.
-To ja jestem we właściwej sali. Numer trzy. Rząd jedenasty.
-Ups, a my jesteśmy w dwójce…

Po chwili spokój amerykańskiego miasta przerywa dwóch przystojniaków dziarsko wpinających się po schodach sali numer trzy. Na szczęście Ben Affleck wciąż ma kamienną twarz. W przeciwieństwie do mnie. Ale dobrze, że jest ciemno. Koledzy sadowią się obok, aktorskim szeptem żartując z pomyłki. W powietrzu roznosi się zapach przyniesionego przez nich popcornu. I wypitego alkoholu. No tak – myślę – godzinka bilardu, czyli jeden opijał przegraną, a drugi zwycięstwo. Zrozumiałe. 

Po kilku minutach mam upragniony spokój i mogę „wejść” w historię przedstawioną przez Finchera. Zabił ją czy nie? To pytanie nie dręczy mnie długo i bynajmniej nie przez odpowiedź zaserwowaną na ekranie. Na mojej nodze ląduje czyjaś gorąca dłoń.
–Błagam, to nie jest komedia romantyczna – szepczę do ucha sąsiadowi, grzecznie odkładając jego rękę na jego nogę.
Po chwili to samo. I za kilka minut znowu. I znowu.
-Jeszcze raz położysz mi rękę na udzie, a spotka Cię to, co bohatera filmu! – syczę mu do ucha.  
Wytrzymał kilkanaście minut.
Tym razem próbuję być delikatna:
-Proszę, nie mogę się skupić, chcę spokojnie obejrzeć film. Wczuć się. Pozwolić sobie na emocje dotyczące tylko tego, co na ekranie, a nie tego, co w kinie. Proszę cię.
Okazuje się, że język polski nie jest naszym wspólnym językiem. Że mówienie i rozumienie po polsku niekoniecznie idą w parze.
-Bo zaraz się przesiądę – ostrzegam.

Zmiana akcji na ekranie. I zmiana akcji w kinie. Drugi z kolegów stwierdza, że musi iść do toalety.
Gdy bohater grany przez Afflecka niefortunnie wypada w mediach, gdy okazuje się, że „Zaginiona dziewczyna” to także film o roli mediów i ich sile w kreowaniu rzeczywistości oraz manipulowaniu widzem, zdaję sobie sprawę, że kolega z toalety jeszcze nie wrócił. Szepczę więc do Numeru Jeden, że Numer Dwa powinien wrócić dawno temu… Ten sięga po telefon. SMS: „Nie wziąłem biletu, nie chcą mnie wpuścić. Idę do sklepu.” –No pięknie. Napisz, że wyjdziesz po niego z biletem – szepczę. Numer Jeden SMS-uje i wychodzi z sali. Po kilku minutach wracają. Ustępuję miejsca w przejściu. 

Znowu próbuję skupić się na oglądaniu seansu. „To kto w końcu jest tu zły?” – myślę w kontekście zmieniającej się akcji. „Ciekawie pokazane relacje w związku. Zderzenie marzeń z rzeczywistością. I kobiety jako skomplikowane istoty.” Nie nadążam analizować tego, co zobaczyłam, bo na ekranie sprawy znowu się gmatwają. „O kurczę, to niezła scena!” Moje niedowierzanie przerywa szturchnięcie, skutecznie zamykając mi otwarte ze zdumienia usta. Mam ochotę kląć. Ale przecież nie zrobię tego dwudziestu innym osobom w kinie.
Po chwili kolega Numer Jeden idzie w ślady Numeru Dwa – też musi opróżnić pęcherz. W odróżnieniu od poprzedniego szybko wraca.

Film dobiega końca. Finał daje do myślenia. Choć pewnie gdybym była scenarzystą, wybrałabym inną opcję, tzn. on by… Nie, nie będę tu spoilerować.
Napisy końcowe. Wychodzimy.
-Beznadziejny film – śmieje się Numer Dwa.
-To miał być dobry film? Ch... był! – mówi Numer Jeden.
-Wiedziałem, że tak się kończy.
-Nic tam się nie działo.

Znowu z niedowierzaniem słucham kolegów. I tłumię złość. No bo jakże? Akcja zmieniała się kilkakrotnie. Kilka razy trzeba było weryfikować swoje myślenie dotyczące tego, kto tu dobry, a kto zły. I ciekawi bohaterowie, różnorodni. I sporo - jak na dramat - dowcipu.
-Nie dziwię się, że dla was to był kiepski film. Skoro spóźniliście się na seans, nie weszliście właściwie w klimat, ciapaliście popcorn (którym nawet mnie nie poczęstowaliście!), byliście pod wpływem alkoholu („-Jedno piwo i ze trzy kieliszki, nie przesadzaj…”), wychodziliście na siku, przeszkadzaliście mi… – warczę na nich.     
-Przepraszamy, że zepsuliśmy ci seans. Ale to był naprawdę ch… film.
-Dlaczego? – dopytuję.
-Bo był ch… - słyszę.
-Argumenty! – domagam się.
-Po prostu nudny.
-Domyślałeś się, że [tu pomijam szczezgóły, żeby nie było spoileru]? - pytam.
-Nie, ale…
-A że ona… [tu kolejny przykład]?
-Nie, ale…
-A ten kawałek [znowu] nie zaskoczył cię?
-Nie. A poza tym co to za beznadziejne zakończenie?
 W tym momencie nerwy były bliskie eksplozji. I nagle do moich uszu dotarło:
-To co, zapraszamy cię na kawę.
Zatkało mnie. Grzecznie odmówiłam. Zrozumiałam, że potrzebuję wódki, a nie kawy.
*****
To oczywiście przykład historii, która może ci się zdarzyć, gdy wybierzesz się do kina.
Zakończę, jak Patryk Vega po „Służbach specjalnych”: wszelkie podobieństwo do postaci czy wydarzeń może być tylko przypadkowe.