piątek, 31 sierpnia 2012

De gustibus...


- … np. Jamie Oliver.
- Jamie Oliver? Ten kucharz?
- Taa, zrobił furorę…
- Uwielbiam go!
- Nie cierpię go!

- Jak gotuje, odmierzając składniki „na oko”, uwija się między stołem, kuchenką, szafkami a lodówką, miesza, doprawia, tnie ociekające tłuszczykiem mięso, zachwyca się aromatem sosu z czarnym pieprzem, niedbale rzuca kawałki cykorii i sałaty posypując je parmezanem, po męsku wyciska cytrynę, na koniec oblizuje palce po waniliowym deserze domowej roboty…  W trakcie oglądania „30 minut Jamiego” robię się głodna i jednocześnie przekonana, że też tak potrafię – dzięki Niemu! Delicious! 

- Ma tłuste palce, potargane włosy, sepleni, zachowuje się jak prostak… Kto go wpuścił do kuchni?
- No co Ty!

- Jest tego plus: o faceta to my się raczej nie pokłócimy… 


Porto, po obiedzie.

czwartek, 30 sierpnia 2012

Po co gadać...


Jako dziennikarka do wielu rzeczy jestem już przyzwyczajona. Wiele też nie robi na mnie wrażenia. Moja rodzina także normalnie już przyjmuje to, że słyszą mój głos w radiu. Gdy widzę, jak niektórzy młodsi (na stażach i współpracy w różnych mediach) rozkoszują się i przechwalają, kto z kim robił wywiad, to mi się tylko śmiać chce. Choć z drugiej strony może być to dobre do wspominania przy świątecznym stole. No bo czymś pochwalić się trzeba. Męża i dzieci nie mam, to choć powiem, że przeprowadziłam wywiad z wybitnym reżyserem i plastykiem Leszkiem Mądzikiem, z historykiem i politykiem Władysławem Bartoszewskim, muzykiem Leszkiem Możdżerem, dziennikarzem i podróżnikiem Jackiem Hugo-Baderem czy pisarzem Andrzejem Stasiukiem. W perspektywie okolicznościowych spotkań nieważne, jak długie, jak ciekawe, jak sprawne – grunt, że ‘zaliczone’ ;) Choć z drugiej strony jednak rozmowy z wielkimi i uznanymi są stresujące i zapadają w pamięć. Jednak oddzielam znanych od uznanych. 
 
Niewielkie wrażenie robią też na mnie publikowane moje zdjęcia, bo przecież praca w mediach do tego przyzwyczaja. Już nawet nie reaguję na fotki, na których brzydko wyglądam (bez komentarzy proszę!), wszak zwykle nie ja jestem tam najważniejsza.

Ale aż podskoczyłam z radości, gdy Press opublikował na facebook.pl moją (skróconą) historyjkę. I nie chodzi o samo wydarzenie, ale o ilość lajków – prawie 300! Czuję się, jakby co najmniej BBC zaliczyło mnie do najśmieszniejszych dziennikarzy świata! ;)
Jak to się stało? Otóż miesięcznik Press na swojej tablicy publikuje różne zabawne historyjki z serii ‘z życia newsroomu’ czy ‘z życia dziennikarza/PR-owca’. Kilka dni temu postanowiłam im podesłać opis zdarzenia, które miało miejsce podczas jednej z moich terenowych wakacyjnych audycji. Dodam jeszcze, że audycja była wyjątkowo trudna, bo z niedużej miejscowości, z wozu transmisyjnego (lekkie opóźnienia na łączach) i w dodatku ciągle lało…

Jesteście gotowi na tę opowieść?

Radiowa audycja na żywo prowadzona z wozu satelitarnego, białego, oznakowanego logo stacji. Nagle otwierają się drzwi i wchodzi pani, która z uśmiechem mówi:
- Dzień dobry, cieszę się, że Państwo tu są, zaraz przyjdzie moja koleżanka.
Zdumiona (może o jakimś umówionym gościu zapomniałam? może ktoś przyszedł przed czasem?) mówię:
- Proszę usiąść. A o czym porozmawiamy? – pytam delikatnie, próbując zrozumieć sytuację.
- Rozmawiać? - odpowiada zdziwiona pani. – Przecież ja dostałam zaproszenie. Na mammografię!

PS Komentarz technika z reżyserki: - Jak przyjdą młodsze, to proszę kierować je do mnie…

czwartek, 23 sierpnia 2012

Oszczędność czy skąpstwo?

W dobie kryzysu nawet najbogatsi oszczędzają. Nic więc dziwnego, że wiele osób – w tym niżej podpisana – stara się z wydatkami nie przesadzać.
Moje sposoby na oszczędzanie? Zakupy na wyprzedażach (pierwszy jesienny zakup to golf za 19 zł), korzystanie z promocji (płyn do płukania tkanin: kupując dwulitrową butelkę oszczędzam ok. 4 zł w porównaniu do zakupu dwóch litrowych butelek w stosunkowo niedużym czasie), płacenie rachunków na czas (żeby nie dokładać rosnących odsetek), przejście kilku ulic (zamiast przejazd autobusem za 2,80 zł lub taksówką), lot tanimi liniami (z wykupionym dużo wcześniej biletem), poproszenie rodziny o pomoc w remoncie, zamiast wynajmować ekipę remontową… Faktem jest, że na niektórych rzeczach nie oszczędzam w ogóle albo niezbyt oszczędzam. Cóż, coś kosztem czegoś. Ale wszystko w granicach rozsądku. I portfela. Tzn. mojego rozsądku i mojego portfela. Jednak czasem zastanawiam się, gdzie kończy się oszczędność, a zaczyna skąpstwo…

Oszczędność czy skąpstwo? Zdrowy rozsądek czy głupota?

Anna pojechała na upragnioną wycieczkę do Włoch. Nie skosztowała tam ani osławionych lodów (na ławce z widokiem na Koloseum), ani tiramisu (przy stoliku obok stacji metra z widokiem na Forum Romanum), ani panna cotta (bez względu na widok, po prostu w Rzymie)… - Czy wiesz, że średnia porcja lodów kosztuje tam 5 euro? Za te pieniądze w Polsce kupiłabym kilka smaczniejszych…  A malutkie espresso 1,80 – przesada. Powoli odzwyczajam się od kawy.
Oszczędność?

P. od niedawna jest nowym klientem firmy, w której pracuje K. Pewnego dnia ponowił zaproszenie na obiad. K odpowiedziała, że to jej urodziny… On, że to idealnie, zaprasza więc na urodzinowy obiad. Poszli do sympatycznej restauracji, w której prócz solidnych kotletów można zjeść smaczne słodkości. Na początek jednak K. dostała urodzinową różę. Miło. Po obiedzie zjedli ciasto i wypili kawę. Gdy kelner przyniósł rachunek, P. powiedział: - W zasadzie rozmawialiśmy sporo o pracy, więc potraktujmy ten obiad jako spotkanie biznesowe. Płacimy po połowie, dobrze?
Oszczędność? Zdrowy rozsądek? Od tamtej pory K. po każdym wyjściu z P., nawet najbardziej biznesowym, nie pozwala mu płacić za siebie.

Poniedziałek: - Ej, stary, pożycz 5 zeta na hot-doga. Nie chcę rozmieniać stówy…
Środa: - Siema, masz dwójkę? Pożycz, please, nie chcę rozmieniać stówy.
Piątek: - To co, idziemy na miasto? Ej, rzucisz parę złotych? Postawisz piwo? Nie chciałbym rozmieniać stówy…
Ani M., ani K. nie pamiętają, aby Kumpel kiedykolwiek te 2- i 5-złotówki im oddał.
Pytanie za sto punktów: czy Kumpel wciąż ma przy sobie tę samą stówę? ;)

M. słyszy dzwonek telefonu, który szybko milknie. Znajduje go w torebce, spogląda na wyświetlacz: dzwonił znajomy, z którym czasem się widuje. Oddzwania.
Za tydzień znowu.  P. puszcza sygnał. M. oddzwania, choć to P. ma do niej sprawę. Po kilku dniach sytuacja się powtarza. W końcu M. delikatnie pyta: - Czemu puszczasz mi tylko sygnał, skoro to ty chcesz rozmawiać? – Bo ty masz telefon na firmę – odpowiada zdziwiony P. – Tak, ale to moja firma – prostuje M. – więc za rachunki płacę ja.

- Od kiedy kupiliśmy mieszkanie na kredyt, rozumiem co to oszczędzanie – w towarzystwie opowiada W. - Energia taka droga! Gaz też. Kablówka i internet – bardzo. A woda? Dlatego gdy np. mąż korzysta z toalety, to po nim siku robię ja i dopiero wtedy spuszczamy wodę. 

I jeszcze drobne przykłady:
- niezostawianie napiwków w restauracjach (ceny są tak duże, że wystarczy im; ja zarabiam mniej od właścicieli restauracji);
- Płyty tyle kosztują, że od kilku lat ani jednej nie kupiłem, ale mam sporo ściągniętych kawałków  z internetu – chwali się znajomy;  
- Do kina? Po co? Poczekam aż film będzie za darmo w necie…
- Wiem, A. jest jedną z moich najlepszych koleżanek, ale na ślub nie pójdę, bo dziś tyle trzeba dać w kopercie…

I na koniec podobno prawdziwa historia, jak to wielki Pudzianowski kupił wielkiego hammera i… przerobił go na gaz. Bo taniej ;)                       

AKr

wtorek, 21 sierpnia 2012

Ten jedyny


- Nareszcie! To ten! Ten jedyny!!! Zakochałam się – radosnym tonem oznajmia Ewa.

Rzeczywiście, kilka dni jej nie widziałam, a tu taka zmiana. Świeża cera (robiła mikrodermabrazję?), lekki opalizujący makijaż, podkreślone oczy, paznokcie różowe (i nieobgryzione), do tego obcisły T-shirt z wisiorkiem, krótkie szorty uwypuklające jej zgrabne pośladki i dłuuugie nogi (którym obcas wydaje się zbędny). I ten promienny uśmiech. Fakt. Albo w pracy ją wreszcie awansowali, albo zakochała się – myślę.
- Gratuluję! To świetnie! – odpowiadam ze szczerą radością. I jak to bywa w amerykańskich serialach dodaję: - Tell me everything…
- Ma na imię Krzysztof. Poznaliśmy się przez przypadek, w parku, i nagle znajomość nabrała rozpędu. Nie znam nikogo lepszego od niego. Dziś nawet na Brada Pitta nie zwróciłabym uwagi – przekonuje Ewa.

Krzysztof – jak mówi Ewa – jest przystojny, choć bez przesady. Wysoki, krótkie włosy, ładny uśmiech, zadbane dłonie. Ubiera się gustownie i nonszalancko jednocześnie, pastelowe koszule, przecierane lewisy i brązowe mokasyny. Na nosie rejbanki. Ale nie wygląd – zdaniem zakochanej w nim Ewy - jest najważniejszy. – Potrafi ze mną rozmawiać na każdy temat. Od kondycji polskiej kadry na EURO przez nowa płytę Coldplay po kryzys ekonomiczny – zachwyca się. – Z zainteresowaniem słuchał mych opowieści o pracy i problemach z szefową,  pytał o rodzinę i najważniejsze: po dwóch tygodniach wyrwały mu się plany dotyczące domu pod miastem i dzieci, które chętnie będzie przed szkołą odwoził na basen, jak będę chciała pospać. I te SMS-y… Nawet jeśli spędzamy ze sobą kilka popołudniowych i wieczornych godzin, to i tak przed zaśnięciem otrzymuję wiadomość o tym, że jestem wyjątkowa, że jestem sensem jego życia, że kocha moje piegi, że wpatruje się w moje zdjęcie, choć zna mnie na pamięć… Rano sięgam po komórkę, a tam znów SMS z życzeniami dobrego dnia. - Czy mogło mnie spotkać większe szczęście? – retorycznie rzuca Ewa. - Nareszcie, po 27 latach życia zrozumiałam słowa koleżanek, cioć i innych, mówiących: Jak spotkasz tego jedynego, to zrozumiesz.
- OK, Magda, musisz go poznać. Ale jeszcze nie dziś, bo ma sporo pracy, umówiliśmy się dopiero jutro wieczorem. Podobno ma dla mnie jakąś niespodziankę – z rozmarzeniem dodaje Ewa. – Nie martw się, Ty też niedługo trafisz na swojego ukochanego. Jestem tego pewna. Choć nie będzie tak cudowny, jak mój Krzyś – ze śmiechem kończy Ewa.

Po tygodniu umawiamy się na sobotni wieczór. Park. Koncert katowickiej jazzującej grupy. Nie chcę być piątym kołem u wozu, wiec zabieram ze sobą kolegę. Krzysiek robi dobre wrażenie. Razem z Ewą wydają się tworzyć naprawdę dobraną parę. Sączymy kolorowe drinki. Opowiadamy zabawne historia. Jest miło. Spotykam znajomych z dzieciństwa, wspominamy dawne czasy. Kątem oka widzę, jak do Krzyśka, wracającego do nas z kolejnym drinkiem, podchodzi jakaś dziewczyna. Niewysoka, w mocnym makijażu, z ewidentnie powiększonymi (nie tylko) ustami. Po chwili Krzysiek znika. 
- Nie widziałaś Krzyśka? – pyta Ewa.
- Od paru minut nie – odpowiadam.
- Nie wiesz, gdzie poszedł?
- Miał przynieść coś do picia…
- Dziwne – rzuca Ewa.

Krzysiek nie przyszedł. Ani za 5 minut, ani za 5 godzin, ani za pięć dni. Podeszła do nas za to owa wymalowana i biuściasta dziewczyna. Szybko okazało się, że jest… dziewczyną Krzyśka. Od ponad pół roku. I była mocno zdziwiona, że Ewa – jak się po chwili dowiedziała – jest nie koleżanką z pracy, ale… dziewczyną Krzyśka właśnie. Ewa była w szoku. Tego dnia nie spała u siebie, tylko u mnie. Kilka dni nie chodziła do pracy.
Po tygodniu Krzysiek zaczął pisać do Ewy SMS-y z przeprosinami, choć nie wyjaśniał  w nich relacji z biuściastą. Pisał za to o niezwykłym uczuciu, które o Ewie nie pozwala mu zapomnieć, o wspomnieniach jej delikatnej skóry i włosów pachnących miodem, o marzeniach, w których we dwoje wędrują plażą w promieniach zachodzącego sierpniowego słońca... Ewa rozpaczała. Krzysiek miał być miłością jej życia. Postanowiła jednak porozmawiać jeszcze z biuściastą. Na spokojnie. Może wszystko się wyjaśni? Biuściasta pokazała jej telefon. Pełen SMS-ów z ostatnich dni o niezwykłym uczuciu Krzyśka, jej delikatnej skórze, zapachu włosów i spacerze po plaży…

AKr

PS Imiona i kilka detali zostało zmienionych, ale historia wydarzyła się naprawdę, parę miesięcy temu. 

czwartek, 26 kwietnia 2012

Jeden dzień

- Kocham cię, ale już nie lubię – powiedziała Emma do Dextera, ściskając go ze łzami w oczach na pożegnanie.

Czy to możliwe? – zaczęłam się zastanawiać. ‘Lubienie’ bez miłości może być, a związek, w którym dwoje ludzi się kocha, ale nie przyjaźni ze sobą, ma szansę trwać?

To tylko jedna z kwestii, nad którą musiałam się zastanowić oglądając film „Jeden dzień” (2011 r.) w reżyserii Lone Scherfig. Nie znoszę melodramatów! Obejrzałam go dlatego, że jestem chora, na zwolnieniu lekarskim, znudziło mi się gotowanie, jedzenie i leżenie. A w opisie na jakiejś durnej stronie internetowej widnieje: komedia romantyczna. Taaa… Zabawnych scen było tam może z pięć. Plus tak odrażająco brzydkie, że aż śmieszne, stylizacje fryzur i ubrań grającej Emmę Anne Hathaway. No i w dodatku film zwyczajnie mnie wciągnął. Od początku wiedziałam, że oni będą razem… I przypomniałam sobie: Aga mi o tym filmie kiedyś opowiadała. Znam więc punkty zwrotne i zakończenie, ale to dobrze, dzięki tej wiedzy szok i płacz z następstw wypadków był zapewne mniejszy  i krótszy. Jednak i tak łez uroniłam sporo. Bo gdyby zaczęli wcześniej, gdyby on nie poszedł w stronę tej głupiej kariery, gdyby ona szybciej przyłożyła się do pisania prozy, gdyby kasa i seks nie odgrywały takiej roli, gdyby jego matka nie zmarła, gdyby odebrała telefon, gdyby…

Dlatego nie znoszę tego filmu. Bo musiałam na nim nie tylko płakać, ale i myśleć. I napisać ten tekst. I – tak jak bohaterowie „Jednego dnia” -  już teraz wiem, że wiele rzeczy w życiu nie zrobiłam, choć powinnam, albo zrobiłam za późno. A czasu – że pozwolę sobie na to wielkie odkrycie! – nie da się cofnąć. Kurczę, trzeba wziąć się do roboty.

Ale nie zrozumcie mnie źle. „Jeden dzień” to też piękny obraz o przyjaźni, o naprawianiu błędów, o zaufaniu, o relacjach z rodzicami, o przemijaniu. A Jim Sturgess jest doprawdy boski (za porównanie przepraszam czytających ten tekst dwóch znajomych mi księży ;). I - na poważnie - świetnie odegrał doroślejącego powoli mężczyznę.

No tak, zamiast pić herbatę z przepysznym sokiem malinowym roboty Kasi Mamy, słuchać muzy i leniuchować, rozmyślam i martwię się. Dlatego nie znoszę tego filmu! Ale kto nie oglądał – dla tego lektura obowiązkowa.

sobota, 7 kwietnia 2012

Towarzysz podróży

Bałam się, że pociąg będzie przepełniony. Na szczęście większość studentów zdążyła wrócić do domów przed Wielką Sobotą.
Minutę przed odjazdem do wagonu wszedł starszy pan, niewysoki, przygarbiony, z włosami niczym młody Szopen (w wydaniu Adamczyka), Dać mu fortepian, a zapewne powygrywałby na nim mazurki i porywające preludia, do rytmu potrząsając szaro-białymi skręconymi włosami. Nie dane mu było. Nam też nie – na szczęście – posłuchać jego interpretacji Szopena, ale uraczył nas inną muzyką. Na harmonijce ustnej. Choć nie, przepraszam. Znajomi artyści mieliby prawo się oburzyć, że dzwięk wydobywany z ust towarzysza podróży, przechodzący przez bordowo-srebrną harmonijkę, nazywam muzyką.

Mężczyzna nie tylko pragnął uraczyć innych swymi umiejętnościami (których jakoś w końcu nie potrafił wyrazić).  Jako kulturalny człowiek postanowił też  dotrzymać towarzystwa samotnie podróżującej miłej blondynce po 50-tce.
- Czy zechce pani przesunąć tę saszetkę, żebym mógł tutaj posadzić swoje dupsko? – wypłynęło z jego skurczonych w bladym uśmiechu ust.

Uff – pomyślałam – jak dobrze, że moja walizka i komputer są wystarczająco duże, by nie trzeba ich było na siłę upychać pod fotelami. Pan X siadł tuz przede mną, a uczynił to mamrocząc pod nosem „ozdobniki” na K i S. Przy okazji raczył – do kogo to mówił? – wyrazić opinię, że „Lublin to kondoniarze i dziwki, dlatego jadę do ukochanej Stalówki”. Pani, której przyszło siedzieć obok niego, zdecydowanie zareagowała, że przy niej ma być grzeczny. I był. Przez minutę. Zanim zaczął grać. A właściwie wyrzucać z siebie – za pomocą harmonijki – jakieś nie-melodyjne dźwięki.

Zanim przyszedł konduktor, któremu nie pokazał biletu (bo go nie miał, tak jak i dowodu osobistego), zanim zdążył rozwścieczyć pasażerów pociągu głośnym i upierdliwym zachowaniem, zanim dojechaliśmy do Niedrzwicy, powiedział do swej sąsiadki:
- A wie pani, że moim kumplem jest Jezus Chrystus?

I dopiero w tym momencie zaczęłam mu zazdrościć.

piątek, 6 kwietnia 2012

Wódki dziś nie piję

Gdy byłam mała, w Wielki Piątek pościło się tak, jak w żaden innych dzień w roku. Do zjedzenia tylko śledź z cebulką, kromka chleba z dżemem (ale bez masła) i jakiś kapuśniak, nie na kości i bez skwarków. Gdy byłam mała, przez cały Wielki Piątek telewizor był wyłączony, radia się nie słuchało, właściwie żadna muzyka nie wchodziła w grę. Trzeba było być cicho, nie śmiać się głośno (a w naszej rodzinie to nie jest łatwe…). Wieczorem – do kościoła na Drogę Krzyżową i liturgię. Po powrocie do domu dokończyć jakieś porządki czy pichcenie. Żeby zrozumieć sens poświęcenia na krzyżu i przygotować się na Wielkanoc.

Gdy miałam kilkanaście lat, prawie cały Wielki Piątek piekłam ciasta. Siedem – to minimum. Sernik z brzoskwiniami, sernik z rosą, makowiec, pychotka, śmietankowiec… I co roku inne ‘wynalazki’. To dopiero było wyzwanie – piec, ale nie skosztować słodkości, wszak to dzień postu ścisłego. A radio ostatecznie cichutko w kuchni włączone – ale bez tej całej komercji i dance–muzy.

Teraz jest inaczej. A może więcej widzę? 10 godzin pracy zawodowej, żeby zdążyć ze wszystkim przed najpierw obowiązkami, a potem świętowaniem.  Szybkie zakupy, które w markecie jednak szybkimi być zwyczajnie nie mogą. A w Plazie muza i kolorowe wystawy, jakby kpiły sobie z szarej deszczowej pogody. Postny śledź. Ale i kawa, z mlekiem i cukrem, bo bez tego ani rusz. Na ulicach luźniej. Ale w barach i pubach ludzi sporo. Już przed świętami można się spotkać ze znajomymi, którzy ściągnęli na ten długi weekend do miasta. – Nie, wódki dziś nie piję – zarzekał się mój sąsiad wychodząc wieczorem z mieszkania. – Ja też nie – wtórował mu kolega – ale za 3 piwka strzelimy, nie?

Można dziś jeszcze pooglądać telewizję, gdy żona gotuje, a dzieci rwą się do komputera. A może żona nie gotuje? Przecież ‘po co tyle się męczyć, skoro dziś wszystko można kupić’. Albo ‘po co się męczyć, skoro jedziemy do dziadków’. Ostatni zakup, żeby w Święta wyglądać lepiej niż koleżanka (to akurat się nie zmienia. ;) I może jednak do kościoła. Na szczęście w mieście jest tyle liturgii do wyboru. Na 17-tą, na 18-tą, na 19-tą, na 20-tą… Jeszcze bym grób odwiedził, ale pogoda kiepska. A, i Noc Konfesjonałów. Ale po co się spowiadać w Wielki Piątek, skoro przed nami jeszcze sobota? Albo po co się w ogóle spowiadać? Czarna mafia to dranie, nie muszą znać moich grzechów. Wystarczy, że wierzę w Boga, kler mi do tego niepotrzebny.

Szkoda tylko, że zimno. Co to za Wielkanoc, gdy nie czuć wiosny? Ale do umartwiania w Wielki Piątek pasuje.