poniedziałek, 27 lutego 2012

Luksus czy luksusik?

Byłam na pokazie mody Macieja Zienia. Niby zwykła praca reporterska, ale tym razem wyjątkowo połączona z możliwością uczestniczenia w całym spotkaniu. W końcu prócz wywiadu powinnam słuchaczom przedstawić relację z imprezy, która – jak na Lublin – była dużą i dość snobistyczną. I – z mojej perspektywy – udaną.

Profesjonalny długi wybieg, eleganckie fotele, ustawione światła, logo Zień na końcu wybiegu. Modelki z mocno na czerwono zarysowanymi ustami i z włosami gładko ułożonymi w kitkę z tyłu głowy. I te suknie… Już wiem, dlaczego Zienia nazywają projektantem gwiazd. Nie dlatego, że jego suknie noszą gwiazdy typu Kręglicka czy Kożuchowska, ale dlatego, że w kreacjach kobiety lśnią jak gwiazdy. Wiele spośród prezentowanych wczoraj kreacji można by założyć na czerwony dywan. Moje ulubione: długa czerwona i grafitowa, z minimalnym trenem, falująca, podkreślająca kobiecą linię (słabo zarysowaną u ładnych, ale naprawdę za chudych modelek…), jedwabna (chyba), lekko błyszcząca, bez ramion i bez dekoltu, za to od szyi do pasa z samej koronki… O takiej kreacji mogę tylko pomarzyć, no chyba że skopiowałabym krój Zienia i projekt zaniosła do znajomej krawcowej. Tylko gdzie bym ją założyła? Właśnie. A propos okazji…

W Lublinie coraz więcej imprez 'salonowych': ambasadory, gale klubu biznesu... „Filozofia luksusu” była hasłem pokazu mody Macieja Zienia w Lublinie. Spotkanie zaczęło się od prezentacji jakiegoś nowego auta (sorry, panowie, ale kiecki dla mnie ważniejsze niż samochód). Przed pokazem z mini-recitalem wystąpiło doskonałe trio: Dorota Miśkiewicz, jej ojciec Henryk Miśkiewicz na saksofonie i gitarzysta Marek Napiórkowski. Następnie oczekiwany prezentacja kolekcji Zienia (kilka starych i większość nowych kreacji, z których część podobno zobaczymy w propozycjach na sezon 2012/2013). I na końcu bankiet: okrągłe stoliki, eleganckie nakrycia, dobre jedzenie (może prócz ciastek…). Tylko ta publiczność. I tu będę krytyczna i złośliwa.

Podczas recitalu połowa gości rozmawiała, niekoniecznie szeptając. Pewna młoda pani w krótkiej czerwonej kiecce i czarnych butach na niewielkim obcasie wraz z koleżanką wyszła po drinka. Państwo siedzący za mną komentowali w stylu: - Jezu, ale muza… - Mogliby już skończyć.
Cóż, bossanovy nie każdemu musza się podobać. Też wolałabym posłuchać tego występu w knajpce ze zgaszonymi światłami i z lampką wina w dłoni, ale i tak cieszyło mnie, że uczestniczę w wydarzeniu z klasą, które wywołuje emocje i zmusza mnie do podrygiwania w rytm.

Ale to nie wszystko. Prowadzący wydarzenie – skądinąd miły i sympatyczny – poczuł się jak modelka i najpierw z mikrofonem w dłoni spacerował do połowy wybiegu i wracał, niespiesznie pokazując większości zgromadzonym swój tył… I tak raz za razem. Nad niezapiętą marynarka zrzędzić nie będę.
Przejdźmy do meritum.
Na pokazie mody zwraca się uwagę na modę - nie tylko tę prezentowaną na wybiegu. A tu: porażka… Na palcach obu dłoni można policzyć kobiety naprawdę dobrze ubrane, z klasą, trafnie do okazji, trafnie do figury. To m.in. szefowa restauracji, w której impreza się odbyła, to mama szacownego projektanta, to szefowa jednego z banków, to lubelska stylistka i kilka innych pań. Cała reszta – proszę wybaczyć – ale nie wypadła najlepiej. Albo obcisła czerwona kiecka, która zwraca uwagę na jej właścicielkę (i jej dość wydatny brzuch oraz kontrastujące niemal białe włosy rodem z teledysków disco polo), albo kostium, który można by założyć do kościoła (albo na pogrzeb), albo ładna kiecka, ale w połączeniu z dziwnymi butami i nijaką fryzurą pozostająca w cieniu, albo sukienka, która nie zwracała uwagi przyćmiona warstwami makijażu, albo czarna mini, obcisła, z rozcięciami i złotymi pasko-obrączkami, która wyglądała jak ściągnięta z manekina na targu. Nie mam nic przeciwko targom (w Stalowej Woli można kupić 5 par majtek za 15 zł i bawełnianą bluzkę za 20), nie mam nic przeciwko sieciówkom, w których sama się ubieram, nie mam nic przeciwko ciuchlandom (ekstra spodnie za 5 zł i martensy za 15 – to możliwe), ale jak się idzie na prestiżowe spotkanie pod hasłem „Filozofia luksusu”, to trzeba by się jakoś przygotować.

Spytacie, jak ja wyglądałam? Średnio ciekawie. Założyłam wyjściowy ‘nonszalancki’ sweter – tunikę z dekoltem i ściągaczem na dole, krótki, do tego czarne kryjące rajstopy i buty na wysokim obcasie. Mam to szczęście, że zawód dziennikarza pozwala na więcej luzu, ale tym razem dżinsy odłożyłam na bok.
A teraz skumulowały się we mnie opinie po kilku ostatnich lubelskich imprezach. Sama w swej szafie nie mam najbardziej eleganckich rzeczy. Lubię luz. Zresztą, każdy ma swój styl. Ale są pewne granice. Tak jak do klubu nie wpuszczą w dresie lub białych adidasach, tak i na salony nie powinno być wejścia dla nieodpowiednio ubranych. Nie chodzi mi o wprowadzenie selekcji – nie ten poziom, ale jednak… Jak to możliwe, że w świecie, w którym wystarczy mieć pieniądze, a można wyglądać szałowo, kobiety z tego nie korzystają? Przecież można poprosić stylistkę o pomoc, zwłaszcza, gdy wybieramy się na ważne spotkanie biznesowe lub galę. Można poprosić o radę panią w sklepie. Nie wspomnę o pismach z modą czy internecie. Wstyd się przyznać? I nie udawajmy, że moda nas nie interesuje, że ważniejsza inteligencja, że nie lubimy, jak mężczyźni się za nami oglądają, że nie lubimy, gdy partner zauważy: - Wow, jak ślicznie dziś wyglądasz…

Nie chodzi mi tylko o markę ciuchów. Można ubrać się tanio, ale z gustem. No właśnie, gust…
O gustach się nie dyskutuje, ale powtarzam: są pewne granice. Jak nie wiemy, co założyć – mała czarna się sprawdzi. Do tego odpowiednia biżuteria (nie musi być złota i markowa), klasyczne buty i kopertówka i starczy. Nie jestem znawczynią mody. Nie rozpoznam, kto jest w co ubrany, ale potrafię ocenić efekt. Zień powiedział mi, że próbował eksperymentować z łączeniem koronki z różnymi kolorami tkanin. Zrezygnował z tego, bo – jak twierdzi – wyglądało to tandetnie, kiczowato. I dlatego jego czarna suknia z koronką i grafitowa z koronką lśniły zjawiskowo.

Piszę to dlatego, bo zdarza mi się wchodzić do sklepu i żałować, że nie stać mnie na superciuch. Tymczasem okazuje się, że pieniądze nie oznaczają dobrych zakupów.
OK, są gusta i guściki, nie dla każdego moda jest najważniejsza, ale przecież są pewne kanony, których warto się trzymać, bo one ułatwiają życie. To znaczy, że nie założymy byle czego na rozmowę kwalifikacyjną, do pracy czy na bankiet. A przynajmniej nie powinniśmy.
Ostatnio coraz częściej zauważam, że strój ma znaczenie. W marynarce jestem bardziej wiarygodna na niektórych nagraniach, trampki też nie wszędzie pasują. Dlatego dziwi mnie, że bizneswoman, mając kasę, potrafi przyjść na imprezę ubrana jak do kina. Dziwi mnie, że na wielką galę żona polityka przychodzi nie jako jego ozdoba, a jako ciężar (do którego on się nie przyzna, bo się przyzwyczaił lub mu głupio albo zwyczajnie tego nie czuje). Gdybym ja była – na przykład – żoną marszałka województwa lub bez względu na pozycję społeczno-zawodową zajmowała miejsce w pierwszym rzędzie na ważnej uroczystości, to naprawdę poszłabym wcześniej na zakupy i do fryzjera. Przecież to zobowiązuje. Poza tym zdjęcia w internecie pozostają.

Oj, ponarzekałam. Wiem, że większość spośród tych, którzy ten tekst przeczytają, to osoby niekoniecznie bywające na bankietach czy eleganckich wielkich galach/’ambasadorach’/kongresach… Sama przedkładam wygodę i luz nad piękny wygląd. Tylko nie mogę się nadziwić, że rozumienie luksusu na Lubelszczyźnie tak niewiele ma wspólnego z kasą, pozycją zawodową, mężem czy autem, którym się jeździ. Dla mnie: na szczęście. 

PS A ładnego wyglądu i doboru ubrań czy biżuterii na szczęście można się nauczyć. Sama jestem w trakcie ;)   

8 komentarzy:

  1. No,no ale sobie użyłaś!!! Ciekawe ,czy uczestnicy spotkania to przeczytają .

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdania długie, połamane składniowo i koślawe stylistycznie, surrealistyczna interpunkcja, brak rzeczowości i obiektywizmu, który do dziś wydawał mi się cechą niezbędną w zawodzie dziennikarza. Szkoda.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda - jak mawia babcia mojej przyjaciółki - jest wtedy, gdy krowa wejdzie w grządki i poniszczy je nieco. ;)

    Czasem ważniejsze jest przekazanie wrażeń i emocji, niż dbałość o stylistykę.

    Co do rzeczowości - nie piszę bloga jako dziennikarz, tylko jako Agnieszka, która ma swoje zdanie na pewne tematy i wyraża je nie na antenie, tylko w internecie (mam do tego prawo).

    Co do obiektywizmu: ma Pan/Pani nieaktualne danie, bo nikt z poważnych osób nie powie, ze dziennikarstwo jest w 100 procentach obiektywne. Poza tym pisanie bloga to nie dziennikarstwo.

    Na koniec jeszcze raz podkreślę: to blog Agnieszki K., a nie kontynuacja mojej radiowej pracy. Jeśli się Panu/Pani nie podoba - proszę nie czytać. I - szczerze - zależy mi na "rzeczowych i obiektywnych" komentarzach osób mi bliskich, a nie Anonimów, którzy cieszą się, że mi "dokopali"... Wstydzi się Pan/Pani podpisać? Ja się wstydzę swych błędów, ale nie opinii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jest Pani osobą anonimową od momentu, w którym rozpoczęła taką a nie inną pracę i niestety odtąd każde Pani słowo - pisane jak i mówione - wychodzi z ust / spod pióra dziennikarki a nie Agnieszki, zwłaszcza, że zdarza się Pani przemycać smaczki typu: "Dziwi mnie, że na wielką galę żona polityka przychodzi nie jako jego ozdoba, a jako ciężar (do którego on się nie przyzna, bo się przyzwyczaił lub mu głupio albo zwyczajnie tego nie czuje)." zalatujące prywatą.
      Skoro nie publikuje Pani jako dziennikarz, czemu tak często mówi Pani o swoim zawodzie, podkreśla gdzie i jako kto była? „Czy do 67 roku życia będę pracować w radiu? Hmm. W modzie są młode twarze i młode głosy. Z reporterki nici, bo trudno mi będzie – jak dziś – biec przed jakimś urzędnikiem czy gwiazdą z mikrofonem w ręku, w pozycji kucącej wytrzymać nagranie efektów podczas spektaklu w teatrze czy stać w tłoku podczas ważnej konferencji prasowej.”. Wypada liczyć się z tym, że tak niekonsekwentnie kreowany wizerunek może razić. Swoją drogą, pozycja w jakiej Pani „wytrzymywała” to pozycja kuczna.
      Profesją dodaje sobie Pani powagi i autorytetu kogoś kto wie, bywa, czytuje, przy czym zdejmuje z siebie odpowiedzialność w momencie, kiedy zawód-pasja staje się niewygodna i zaczyna wymagać czegoś więcej niż spowiedź z rozkładu dnia od nagrania do nagrania: „Jutro mam ciężki dzień… O 8:30 zebranie, od 9:00 audycja, potem nadrabiam zaległości komputerowe, montuję materiały koleżance na wieczór, o 17:00 mam nagranie w Trybunale, o 18:00 w Ośrodku Brama Grodzka, wracam do radia, montuję i o 23:00 znowu (wyjątkowo) audycja w zastępstwie za kolegę… A w piątek od rana warsztaty, popołudnie w radiu… Jedyną rozrywką będzie kawa.”.
      Co do Pani odpowiedzi: rozumiem, że komentarze bliskich osób odnośnie tego jak "użyła" sobie Pani na uczestnikach spotkania nie definiują Pani uwag jako "dokopujące" i nie "cieszy" się Pani z tego jak "dokopała" komu trzeba "przekazując swoje wrażenia i emocje".
      A jeśli chodzi o obiektywne dziennikarstwo, faktycznie szkoda tego zniszczonego ogródka.
      Pozdrawiam, szanuję, nie szczuję i poczytać Panią będę - ciekawe socjologicznie doświadczenie.

      Usuń
  4. "poczytywać"

    OdpowiedzUsuń
  5. Po prostu nie udaję. Nie udaję, jaki mam zawód i kim jestem oraz co myślę.

    Jest kilka rzeczy, które odróżniają blog od anteny radiowej. Tu występuję - mimo tego, co Pan twierdzi - jako Agnieszka. W radiu muszę się liczyć z tym, ze reprezentuję publiczne medium i prowadzę audycje 'sformatowane'. Za opinie wyrażone na antenie rozlicza mnie i słuchacz, i szefostwo. Za opinie na blogu - Czytelnik.

    Martwi mnie, że - tak to odbieram - z moich tekstów nie wyławia Pan rzeczywiście ważnych spraw, dla których tego bloga próbuję pisać. Ale może nie wyrażam się wystarczająco jasno. Dlatego wciąż będę ćwiczyć, próbować.

    Na razie tego bloga prowadzę dla siebie i dla znajomych. Nie pretenduję do bycia wyrazicielem opinii społeczności lubelskiej, firmy w której pracuję czy polskich kobiet. Ale rzeczywiście, chciałabym , żeby moje teksty choć w minimalny sposób wpłynęły na czyjeś decyzje lub poczynania. Bo w życiu i pisaniu nie chodzi o to, by komuś dokopać lub kogoś wyśmiać, ale żeby konstruktywnie coś zrobić. Dlatego i Pańskie opinie przemyślę, choć brak podpisu działa na Pana niekorzyść.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie jestem Pani potencjalnym mężem, mężczyzną którego zaloty nieopatrznie Pani odrzuciła, ani żadnym innym tego typu mściwym cudem. Jestem kobietą.
    Pisanie "dla siebie", dla wyrażenia "swoich" uczuć i opinii nie pretendujących do miana głosu ludu to pisanie do szuflady, ewentualnie publikowanie pod pseudonimem. Tylko w ten sposób nie naraża się Pani na krytykę, gdyż papier wszystko przyjmie. Papier przyjmie, megabajty już nie. Bo tutaj każdy może, wielu "mogących" potrafi i nie potrzebuje do tego dyplomu, a krytyka nie popłynie wraz z nazwiskami i numerami telefonów między innymi dlatego, że nie musi. To Pani zdecydowała się opublikować tekst, pod którym się podpisała. Zrobiła to Pani na własną odpowiedzialność ale nie może wymagać ujawniania nazwiska od komentujących. Cenię prywatność i nie podpisuję moich emocji. Nie mam obowiązku. Nie wstydzę się, nie boję, ale i nie chcę dzielić się personaliami z ludźmi obcymi, których wizerunek kreuje tylko tekst. Brak podpisu nie "działa" ani na moją korzyść, ani na niekorzyść. Nie reklamuję siebie, nie reklamuję swojej twórczości, nie opowiadam o swoim życiu. Reaguję na to, co mnie jako czytelnika razi. Nie na wszystkie Pani osobiste przemyślenia nad naleśnikami, nie na refleksje "pociągowe" i nie na ich jakość.
    Reaguję na jakość tekstu, nie Pani refleksji.
    Nie znajduję uzasadnienia dla porównania "pisania" i "życia". Ciekawie pisać można nawet o krojeniu chleba.
    Z wyrazami.

    OdpowiedzUsuń
  7. Uśmiałam się.
    A krytyka jest potrzebna do zdrowego życia.
    Dziwi mnie nieco obiekt Pani krytykowania, bo liczyłam, że co innego poruszy Czytelników, ale trudno. Dziwi mnie też, jak wylewnie po raz kolejny Pani komentuje moje słowa. A skoro takie pisanie daje Pani radość i satysfakcję (choć o przecinkach i poprawnej składni też momentami Pani zapomina), to może tym bardziej zrozumie Pani, dlaczego sama prowadzę bloga.
    Pod tym tekstem to mój ostatni komentarz, bo mam ważniejsze i/lub ciekawsze rzeczy do zrobienia.
    Aha. Blog ten jest dla bliskich mi osób, dla których ważniejsza jest jednak treść, a nie jakość tekstu. Dlatego uprzejmie proszę o nieczytanie mego bloga w przyszłości.
    Po co ma się Pani denerwować? Z pewnością jest wiele ciekawszych treści w internecie... Dbając jednakże o mego Czytelnika pozostawiam Pani komentarze (a właściwie naszą wymianę zdań) jako bonus. Mogłabym usunąć, ale skoro jestem odważna podpisując teksty swym nazwiskiem...

    OdpowiedzUsuń